Kiedy
się obudziłam, było już jasno.
Na
początku się nie ruszałam w obawie przed bólem, który mógłby powrócić. Ale nie
wracał. Poruszyłam małym palcem; nie bolało.
Poruszyłam stopą; to też nie
bolało. Odważyłam się ruszyć głową: tu ciągle trochę dudniło, ale dało się
przeżyć. Okay. Żyłam i miałam się całkiem dobrze. Nie zabił mnie żaden
wariat-nudysta.
Zatem
to był najwyższy czas, aby wstać.
Chłopak
na przednim siedzeniu odwrócił głowę w momencie w którym zaczęłam się podnosić.
Nie wyglądał na wiele starszego ode mnie; mógł mieć jakieś 17, 18 lat.
Ale
był przystojny jak cholera.
Miał
długie rzęsy- to mnie w jego twarzy uderzyło na początku. Okalały one
migdałowe, jasno-czekoladowe oczy, które z kolei osadzone były pod wąskimi i
wygiętymi, ciemnymi brwiami. Usta miał jasne i wydatne, a nos długi i prosty.
Jego twarz była pociągła, jakby ptasia, a wokół niej skręciła się aureolka
krótko ściętych włosów. Ciało, na tyle
ile widziałam, miał długie i szczupłe, umięśnione w delikatny sposób. Szczęka miała
prawo opaść. Był... zachwycający.
- Dzieńdoberek
- wyszczerzył nienagannie proste i białe zęby.
Teraz mówił nienaganną polszczyzną.
Z włoskim akcentem. - Masz chyba budzik w głowie. Będziemy na miejscu
dosłownie za parę minut. - uśmiechnął się jeszcze szerzej. Ależ on miał białe
jedynki. Gapiłam się na niego jak na kretyna. - Hej, w porządku? - zmarszczył
brwi, kiedy nic nie mówiłam. - Potrafisz się w ogóle odzywać?
- Pewnie, mędrcze. Ludzie w szoku zazwyczaj
są przecież tak rozmowni. - mruknął
drugi głos. Spojrzałam w stronę chłopaka.
Jakimś
cudem był jeszcze przystojniejszy od Włoskiego Akcentu.
Ogolony
na rekruta chłopak miał twarz zwrócona do mnie profilem, zmarszczoną w
skupieniu na drodze. Był masywny, mocny nie w taki atletyczny sposób jak
pływacy na przykład, lecz bardziej jak sprinterzy. Nos miał duży, lecz prosty,
a łuki brwiowe odznaczały się mocno pod wysokim czołem. Nie widziałam jego oczu.
Zafascynował
mnie.
To
było dziwne uczucie. Ale miałam ważniejsze rzeczy na głowie.
- Co
się kurwa dzieje? - wypaliłam, brzmiąc jak jakaś płytka cizia z blokowiska.
Wysoki głos, beznadziejny tekst rodem z taniego filmu.
Ale
trudno. Spanikowałam.
- Spokojnie
- Włoski Akcent uśmiechnął się trochę przerażająco. - Dyrektor ci zaraz
wszystko wytłumaczy.
Znów gapiłam się na niego jak na debila.
-Dyrektor?-
powtórzyłam tępo. Znowu.
- Tak.
W sensie że, miejsce do którego
jedziemy można by nazwać szkołą, więc on
jest chyba dyrektorem.
- Do jakiej cholernej szkoły? - Matko z
córką, ten człowiek nic nie umiał
normalnie powiedzieć! Już czułam że go nie lubię. A byłam w szoku. Podobno.
- Tej szkoły - powiedział cicho Ruski Akcent,
po czym zatrzymał samochód i wysiadł.
Dopiero teraz się rozejrzałam.
Gmach
był wielki. Naprawdę ogromny. To był budynek tego typu, że zdecydowanie nie
wzięłabym go za szkołę - może hotel czy muzeum sztuki nowoczesnej. Wyglądał jak
wygięty wokół kolistego podjazdu statek - statek zrobiony ze stali i
szkła. Miał pięć pięter, w czym tylko dwa ostatnie miały w oknach
rolety. Wokół niego rozrzucone były na wyblakłym trawniku ławki, stoły, korty, boiska i... stanowiska łucznicze? Tak
to wyglądało.
Nie
było tam nikogo.
- Co
to za miejsce? - szepnęłam w mroźne powietrze, w przestrzeń, w pustkę. Obłoczek dymu umknął z mych ust.
- Rosja
Środkowa. Środek Niczego. Wygwizdowo. 50
kilometrów do Gdziekolwiek. - krzywo uśmiechnął się do mnie Włoski Akcent.
-Nazywam się Olaf Luce i mam przyjemność powitać cię w Akademii Nefilim im.
Rafaela Amadeusza.
·
Rzecz
jasna, moją pierwszą myślą było „Co to jest do jasnej ciasnej Nefilim?”
-
Co to jest do jasnej ciasnej Nefilim?- powiedziałam więc, wychodząc z
samochodu.
- To ci wyjaśni Dyrektor. Ja się w to nie
mieszam - powiedział Włoski Akcent aka Olaf podnosząc ręce. - Tylko bym namieszał.
- Już
to zrobiłeś - mruknął pod nosem Ruski Akcent.
Doszłam do wniosku, że średnio się lubią.
-
Uczycie się tutaj? Jak długo? - spytałam z braku lepszego zajęcia w drodze do
wielkich, metalowych drzwi.
- Ja
jedenaście lat. Sasza szesnaście. - uśmiech Olafa trochę zbladł. Melancholia
błysnęła w jego ciemnych oczach. - To dość niezwykłe, kiedy przybywa do nas
ktoś w twoim wieku. Zazwyczaj wyłapujemy
naszych jeszcze w kołysce.
- Jak?
- i jakich naszych? Tajemniczych Nefilim?
Przeszedł
mnie dreszcz. Ciekawe czy był wywołany zimnem, czy chłodniejszym nawet od
listopadowego powietrza strachem ślizgającym się po moim kręgosłupie.
W
sumie nie wiedziałam czego się boję.
Ostatecznie uratowali mi życie,
ci cali Nefilim, Olaf i Sasza.
- Magia.
- stwierdził Olaf krótko. - W sumie sam nigdy o tym nie rozmyślałem. Mamy
specjalny oddział do tego.
- Do
myślenia? - mruknęłam pod nosem.
Sasza zaśmiał się krótko i szczekliwie,
wyciągając rękę do klamki.
-
Do szukania takich jak my. Znajdują miejsca, gdzie stężenie aury jest wyjątkowo
wysokie i wysyłają tam starszych uczniów.
I
wtedy przeszliśmy przez drzwi.
Tu
tez było pusto, co mnie zdziwiło. Skoro
to była szkoła, to na filmie weszłabym w sam środek tłumu nastolatków, a
później uroczo wpadła pod nogi Tego Jedynego.
To
miejsce było jednak spokojne. Nie wyglądało też zbytnio jak szkoła - bardziej
jak lobby nowoczesnego hotelu. Chyba się
powtarzałam. Ale to było najlepsze określenie na to miejsce - nie przypominało
to ani naszych zbudowanych byle jak, śmierdzących i pomalowanych graffiti bud,
ani pięknych, zbudowanych w zamkach
internatów rodem z Anglii. Tu wszystko było biało-szare, czyste i kanciaste.
Naprzeciwko nas pokój rozdzielał się na dwa korytarze, wzdłuż których ciągnęły
się jasne drzwi. Pod ścianami przy wejściu stały metalowe ławki, nad którymi
wisiały oprawione w proste, drewniane ramy obrazy, które niepokojąco przypominały dzieła sztuki o tematyce
religijnej. Zastanawiałam się czy były to oryginały.
O,
mieli nawet na środku holu okrągłą ladę z sekretarką przyjaźnie machającą do
moich towarzyszy.
Cóż,
tylko zwykle sekretarki raczej nie miały sztyletu za pasem, pistoletu w różowej
kaburze, miecza na ścianie i krótkofalówki
zamiast interkomu.
- To
jest prawdziwy miecz?! - wrzasnęłam tak, że można by obudzić umarłego.
Cofnęłam się trochę. To wszystko zaczynało mnie przytłaczać. Mogłam znieść
porwanie przez ludzi, którzy uratowali mi życie, ale jakoś nie miałam ochoty na
dalsze doświadczenia z mieczami po tym jak paręnaście godzin wcześniej
próbowano mnie jednym zabić.
Sekretarka, nawiasem mówiąc też tak
olśniewająca jak Sasza i Olaf (co wywołało u mnie uczucie niebezpiecznie przypominające zawiść), spojrzała się przez ramię na miecz. A później
na mnie jak na idiotkę.
- Tak.
Używam go w celach dekoracyjnych. - powiedziała z uniesionymi brwiami. Miała
francuski akcent. - Przecież nic tak nie dodaje wystrojowi wyrazu jak dobry
miecz.
Spojrzałam na nią z niedowierzaniem. Chyba
nie spodziewała się, że w to uwierzę, nawet jeśli to było to co
chciałam usłyszeć.
- Wybacz, Nadine, ale to ta nowa dziewczyna. Miała
wczoraj zbyt bliski kontakt z bronią białą.
- Olaf uśmiechnął się do niej
tak, jak tylko chłopcy świadomi
swojej seksowności mogą się uśmiechać. -
I nie jest zbytnio przyzwyczajona do trzymania śmiercionośnych narzędzi.
- Och.
- ten uśmiech natychmiast zmienił nastawienie Nadine. Nawet wykrzywiła usta w
moją stronę, niespodziewanie miło. A
wydawała się jedzą. - Przepraszam. No dobra chłopaki, w takim razie broń na
stół, wyślę kogoś potem żeby zaniósł ją
do zbrojowni. Znacie przepisy - dodała,
kiedy Olaf i Sasza skrzywili się równocześnie z niezadowoleniem
malującym się na twarzy. - Trzecioklasiści jedna, stała sztuka broni, reszta
nic. No dalej.
I
wyciągnęli, sztylety spod nogawek
spodni, potężne miecze będące jak dotąd w plecakach, na które nie zwróciłam
uwagi, pistolety zza pasa, naboje i tłumiki z kieszeni, noże spod rękawów.
Fałszywe plakietki policji z kurtek. Obserwowałam to w milczeniu, przeklinając
swą głupotę. Racja. Jakoś musieli pokonać tamtego gościa. Anioła.
- Jesteś
ślepa - powiedziałam sobie szeptem. Nie mogłam uwierzyć, że wcześniej nie
zauważyłam tego żelastwa! Niewybaczalna
ignorancja.
Teraz nie umknął mi chociaż fakt, że Sasza
schował pistolet za pas z powrotem.
Ostatnia klasa. Lat osiemnaście.
- Po
co tyle broni? - spytałam głośno.
- Jak
to po co? - Nadine zmarszczyła idealnie wyskubane brewki. - Dla obrony.
- Obrony
przed czym? - spytałam żałosnym głosem.
Byłam brudna, wymęczona i głodna. Adrenalina
się kończyła. Miałam prawo do odrobiny
żałosności.
Cała
trójka wymieniła spojrzenia.
*
Nie
powiedzieli mi nic.
Zaprowadzili
mnie tylko do jednego z pomieszczeń w korytarzu na prawo (ręce na moich
ramionach, jedna wielka, sucha i ciepła,
druga zimna jak lód i z długimi, kościstymi palcami), usadzili na
biurowym krześle przed mahoniowym biurkiem i wyszli.
Wtedy
się rozpłakałam.
- To
takie beznadziejne - powiedziałam do siebie. Ostatnio jakoś często to
robiłam. Całe szczęście to był zwykły płacz,
wywołany przeładowaniem silnymi emocjami. Przyciągnęłam więc kolana do
klatki piersiowej i schowałam między nimi głowę i łkałam, łkałam, łkałam. Tam
było ciemno, ale ta ciemność była bezpieczna, była mi miła, chroniła mnie przed wszystkim i niczym. Zabawne.
Ludzie od zawsze szukali światła, a jak
już je znaleźli to chowają się w
ciemności jak szaleńcy.
Zaczęłam
się uspokajać.
Pokój, w którym się znajdowałam był ładny. Jasny,
trochę zagracony, pełen książek, starych, rozsiewających zapach stęchlizny i rozkładu. Były ustawione na regałach ze szklanymi
drzwiczkami pokrywających dosłownie każdy centymetr ścian. Biurko, przed którym
siedziałam, było toporne, ze złotymi płytkami na rogach i kwiecistymi
zdobieniami na szufladach. Kogokolwiek
było to biuro nie był on zbyt porządny - wszędzie leżały luźne kartki
papieru, stare kubki po kawie i książki, więcej, więcej książek. A później jeszcze książki. I jedna
książka, mała, niepasująca do reszty, z
kolorową okładką i złotym tytułem.
I
znów miałam dziesięć lat i siedziałam pod kocem z mała latareczką. Czytałam.
Czytałam już dobrych pare godzin i każdy kto mnie znał, wiedziałby co to była
za książka.
Cóż, przyznaję, zaczynanie trzeci raz książki tego
samego wieczoru było odrobinę szalone.
We
wspomnieniu mama weszła do pokoju. Nie zdążyłam zgasić latarki; zamarłam,
przyłapana na gorącym uczynku. Jednak mama tylko pokręciła lekko głową i
spytała, siadając na moim łóżku:
- Nigdy
nie nudzi ci się ta książka?
Teraz to ja pokręciłam głową.
-To
dobrze. - Mama była śliczna: miała czerwonawe włosy, wielkie zielone oczy i
pociągłą twarz. Ludzie mówili, że jesteśmy podobne. - Kiedy Cię urodziłam, bałam się, że nie będziesz czytać i skończysz głupia jak but.
-
Moi przyjaciele nie czytają i nie są głupi. Są bardzo mądrzy - tu sie trochę na
mamę zezłościłam. Jak ona mogła mówić,
że tylko ludzie którzy czytają są mądrzy?
- Och,
wierzę, że też mają trochę oleju w głowie. - Mama sięgnęła przez łóżko i
zamknęła mi książkę. Chciałam
zaprotestować: nie widziałam numeru strony!
- Po prostu trochę się ten olej różni.
Spotkasz na swojej drodze wielu ludzi, a każdy będzie miał inny olej.
- Na
świecie nie ma tylu rodzajów olei -
zaprotestowałam. Byłam... wkurzającym stworzeniem.
- Ale
jest tylu ludzi. I musisz otworzyć się na nich wszystkich. - Jej uśmiech zbladł. - Nie odrzucaj ludzi z
powodu inności, czy popełnionych błędów.
Nie oceniaj ich po tym jak żyją i co mają w plecaku. Ufaj przeczuciom,
Gabrielo, zawsze.
To
było dziwne, przyznaję. Mama czasami robiła się taka dziwna, mówiła rzeczy,
które brzmiały jakby wyszły z ust jakiegoś natchnionego "wolą Boską"
pielgrzyma.
Tęskniłam
za nią.
Mruknęłam
i książka zniknęła.
*
- O, w
tym biurze jesteś! A ja cię szukam w tym dla gości - rozlega się
za mną dźwięczny, dźwięczny, niski głos,
a za nim podąża właściciel,
który jest jeszcze w drzwiach. - Co za kretyni cię tu przyprowadzili?
Ach, pewnie zamknąłem drugi na klucz. Racja.
Właściciel głosu był dość dziwną personą.
Po
pierwsze, był wysoki, bardzo, bardzo wysoki - dałabym mu dwa dwadzieścia metra.
Te wszystkie centymetry były masywne, muskularne, tak, że na całym ciele nie
było mu widać ani grama tłuszczu.
Wyglądał jak bokser. Bokser z cudowną twarzą, która kiedy się
uśmiechnęła, zdawała się rozświetlić tym cały pokój. Był idealnie symetryczny. Ciemnoniebieskie oczy
były jasne i wesołe, z ognikami migającymi na obrzeżach tęczówek. Szczęka
mocna, bezwłosa, a usta, jakie on miał usta, były wąskie, lecz nie w taki
jaszczurzy sposób, tylko jak usta rozciągnięte
od zbyt wielu uśmiechów. Nos miał długi i prosty. Włosy, nie mające potrzeby skrywać kształtnych uszu,
miał przystrzyżone na rekruta.
Był
tak piękny, że moja reakcja była całkowicie normalna.
- Lubisz Alicję w Krainie Czarów? -
wypaliłam.
On
się nie zdziwił.
- Niezbyt
-przyznał, siadając na krześle za biurkiem i wyciągając swoje monstrualnych
rozmiarów nogi. Spojrzał na mnie z zaciekawieniem. - A czemu pytasz?
Unikałam
jego spojrzenia. Nikt nie miał prawa
zobaczyć moich czerwonych oczu.
- Uznałby
pan, że zwariowałam. - powiedziałam krótko - Że jestem szurnięta.
- Nie. - powiedział błyskawicznie. Spojrzał
na mnie tymi ciemnymi oczami, młodymi i starymi, radosnymi i smutnymi,
zastanawiając sie jakby lekko. - Nie
zrobię tego.
Nie
znałam tego człowieka. Nie wiedziałam o nim nic.
- Widziałam
na pana biurku książkę, która po chwili zniknęła - wskazałam na miejsce gdzie
leżała. Dyrektor natychmiast przesunął rękę w tamto miejsce, szybko, szybko jakby nie było tam powietrza,
ruchem płynnym, aczkolwiek nie rozpaczliwym. Zmarszczył brwi i spojrzał się na
mnie z lekkim uśmiechem.
- Często
widzisz rzeczy, które są niewidoczne dla innych?
- Nie.
- To
dobrze. Nie jesteś szurnięta. - odprężył się. Teraz to ja zmarszczyłam brwi.
- Ale
teraz widziałam coś, czego nie ma i nie było. Czyż nie tak definiuje się szaleństwo?
- Tak definiuje się bycie wrażliwym na rzeczy,
na które inni są obojętni. Tu na przykład – machnął znów ręką w tamtym miejscu;
wzdrygnęłam się. – coś było. Coś Boskiego.
Czy on sobie ze mnie jaja robił? Nie, nie mógł być poważny. Widziałam
anioła, ale to nie znaczyło, że Bóg istniał. Ktoś powiedział mi, że nie jestem szurnięta,
ale to wcale tego nie oznaczało. Powiedział mi, że coś było w miejscu gdzie nie
było nic, ale to wcale tego nie znaczyło. Nie można brać wszystkiego na wiarę,
ale nie wszystkie fakty można akceptować od tak, prawda? Zdecydowałam się więc
nie wierzyć jego słowom.
- Jak się pan nazywa? – spytałam zamiast tego.
- Możesz nazywać mnie
Amadeuszem albo Rafaelem. – uśmiechnął się jak kot z Cheshire. Kot z Cheshire.
-Ta szkoła jest twojego imienia? – uniosłam brwi, wytrącona
nagle ze smutnego i niedowierzającego, i depresyjnego i wściekłego, i
spanikowanego nastroju. – To trochę zadufane w sobie.
- Tak jako wyszło. Wielu szkołom nadaje się imiona na cześć
aniołów.
Kiedy wstawał, żeby wyjąć coś z komody pod oknem, w mojej
głowie tłukło się tylko kurwa, nie pieprz
człowieku, kurwa, chyba żartujesz niezbyt ambitne słowa.
- Tutaj masz mapkę szkoły i regulamin. Wszystko czego
potrzebujesz na najbliższe pare dni, ale to – Czy ty właśnie powiedziałeś, że jesteś aniołem? – ubrania naszych
starych uczniów. Dostaniesz trochę pieniędzy, żeby kupić własne i ktoś z nas
weźmie cię do pobliskiego miasteczka. Nie będzie tam wielkiego wyboru, ale – Czy chcesz mi powiedzieć, że nie tylko ja tu
jestem szalona? im dalej się oddalisz, tym widoczniejsza będzie twoja aura,
a to niebezpieczne dla nas wszystkich. Za chwilę przyśle do ciebie któregoś ze
starszych uczniów, żeby cię odprowadził. –
Czy może próbujesz obalić wszystko, w co nie wierzyłam? – Trafisz do pokoju
107? Od teraz zamieszkasz z dziewczyną z twojego rocznika, Anitą. Jestem pewny,
że się dogadacie. – Uśmiechnął się. U ś m i e c h n ą ł s i ę.
Czy ty myślisz, że
wszystko ze mną w porządku i że mogę dzielić z kimkolwiek pokój?
- Tak – powiedziałam mechanicznie, nawet nie patrząc na
kartki, które wcisnął mi w zmarzłe i spotniałe dłonie, gapiąc się w jego wielkie,
piękne, straszne oczy.
·
Regulamin był
Dekalogiem.
1. Nie będziesz miał cudzych bogów przede Mną.
2. Nie będziesz brał imienia Pana Boga twego
nadaremno.
3. Pamiętaj, abyś dzień święty święcił.
4. Czcij ojca swego i matkę swoją.
5. Nie zabijaj.
6. Nie cudzołóż.
7. Nie kradnij.
8. Nie mów fałszywego świadectwa przeciw
bliźniemu swemu.
9. Nie pożądaj żony bliźniego twego,
10. Ani żadnej rzeczy, która jego jest.
Przynajmniej
jego wstęp. Dalej był normalny regulamin. Czytałam go, idąc korytarzami pustej
szkoły. To było.. uspokajające. Twarde fakty, twarde reguły. Nic nowego. Tylko
jednej strony brakowało, co było niezwykle irytujące - czytać początek i koniec bez środka? Tak czy nie zauważyłam, kiedy się zgubiłam.
Stałam wśród wielkich ścian, próbując zidentyfikować je na mapie i gubiłam się bardziej.
Właśnie wtedy
go zobaczyłam. Poznałam. Przejrzałam.
I z tym przyjemnym akcentem postanowiłam zakończyć trochę dłuższy rozdział. Wprowadzam nową postać, yayyyy! (a raczej tak z trzy nowe, to przecież początkowe rozdziały xd)
Całusy
Serafino