sobota, 24 stycznia 2015

Rozdział trzeci

Kiedy się obudziłam, było już jasno.
Na początku się nie ruszałam w obawie przed bólem, który mógłby powrócić. Ale nie wracał. Poruszyłam małym palcem; nie bolało.  Poruszyłam stopą;  to też nie bolało. Odważyłam się ruszyć głową: tu ciągle trochę dudniło, ale dało się przeżyć. Okay. Żyłam i miałam się całkiem dobrze. Nie zabił mnie żaden wariat-nudysta.
Zatem to był najwyższy czas, aby wstać.
Chłopak na przednim siedzeniu odwrócił głowę w momencie w którym zaczęłam się podnosić. Nie wyglądał na wiele starszego ode mnie; mógł mieć jakieś 17, 18 lat.
Ale był przystojny jak cholera.
Miał długie rzęsy- to mnie w jego twarzy uderzyło na początku. Okalały one migdałowe, jasno-czekoladowe oczy, które z kolei osadzone były pod wąskimi i wygiętymi, ciemnymi brwiami. Usta miał jasne i wydatne, a nos długi i prosty. Jego twarz była pociągła, jakby ptasia, a wokół niej skręciła się aureolka krótko ściętych włosów. Ciało,  na tyle ile widziałam,  miał długie i szczupłe,  umięśnione w delikatny sposób. Szczęka miała prawo opaść. Był... zachwycający.
  -   Dzieńdoberek - wyszczerzył nienagannie proste i białe zęby.  Teraz mówił nienaganną polszczyzną.  Z włoskim akcentem. - Masz chyba budzik w głowie. Będziemy na miejscu dosłownie za parę minut. - uśmiechnął się jeszcze szerzej. Ależ on miał białe jedynki. Gapiłam się na niego jak na kretyna. - Hej, w porządku? - zmarszczył brwi, kiedy nic nie mówiłam. - Potrafisz się w ogóle odzywać?
  - Pewnie, mędrcze. Ludzie w szoku zazwyczaj są przecież tak rozmowni.  - mruknął drugi głos. Spojrzałam w stronę chłopaka.
Jakimś cudem był jeszcze przystojniejszy od Włoskiego Akcentu.
Ogolony na rekruta chłopak miał twarz zwrócona do mnie profilem, zmarszczoną w skupieniu na drodze. Był masywny, mocny nie w taki atletyczny sposób jak pływacy na przykład, lecz bardziej jak sprinterzy. Nos miał duży, lecz prosty, a łuki brwiowe odznaczały się mocno pod wysokim czołem.  Nie widziałam jego oczu.
Zafascynował mnie.
To było dziwne uczucie. Ale miałam ważniejsze rzeczy na głowie.
  -   Co się kurwa dzieje? - wypaliłam, brzmiąc jak jakaś płytka cizia z blokowiska. Wysoki głos, beznadziejny tekst rodem z taniego filmu.
Ale trudno. Spanikowałam.
  -   Spokojnie - Włoski Akcent uśmiechnął się trochę przerażająco. - Dyrektor ci zaraz wszystko wytłumaczy.
  Znów gapiłam się na niego jak na debila.
-Dyrektor?- powtórzyłam tępo. Znowu.
  - Tak.  W sensie że,  miejsce do którego jedziemy można by nazwać szkołą,  więc on jest chyba dyrektorem.
  - Do jakiej cholernej szkoły? - Matko z córką,  ten człowiek nic nie umiał normalnie powiedzieć!  Już czułam  że go nie lubię. A byłam w szoku. Podobno.
  -   Tej szkoły - powiedział cicho Ruski Akcent, po czym zatrzymał samochód i wysiadł.
  Dopiero teraz się rozejrzałam.
Gmach był wielki. Naprawdę ogromny. To był budynek tego typu, że zdecydowanie nie wzięłabym go za szkołę - może hotel czy muzeum sztuki nowoczesnej. Wyglądał jak wygięty wokół kolistego podjazdu statek - statek zrobiony ze stali i szkła.  Miał pięć pięter,  w czym tylko dwa ostatnie miały w oknach rolety. Wokół niego rozrzucone były na wyblakłym trawniku ławki, stoły,  korty, boiska i... stanowiska łucznicze? Tak to wyglądało. 
Nie było tam nikogo.
  -   Co to za miejsce? - szepnęłam w mroźne powietrze, w przestrzeń,  w pustkę. Obłoczek dymu umknął z mych ust.
  -   Rosja Środkowa.  Środek Niczego. Wygwizdowo. 50 kilometrów do Gdziekolwiek. - krzywo uśmiechnął się do mnie Włoski Akcent. -Nazywam się Olaf Luce i mam przyjemność powitać cię w Akademii Nefilim im. Rafaela Amadeusza.
·          
Rzecz jasna, moją pierwszą myślą było „Co to jest do jasnej ciasnej Nefilim?”
- Co to jest do jasnej ciasnej Nefilim?- powiedziałam więc, wychodząc z samochodu.
-     To ci wyjaśni Dyrektor. Ja się w to nie mieszam - powiedział Włoski Akcent aka Olaf podnosząc ręce.  - Tylko bym namieszał.
  -   Już to zrobiłeś - mruknął pod nosem Ruski Akcent.
  Doszłam do wniosku, że średnio się lubią.
- Uczycie się tutaj? Jak długo? - spytałam z braku lepszego zajęcia w drodze do wielkich, metalowych drzwi.
  -   Ja jedenaście lat. Sasza szesnaście. - uśmiech Olafa trochę zbladł. Melancholia błysnęła w jego ciemnych oczach. - To dość niezwykłe, kiedy przybywa do nas ktoś w twoim wieku.  Zazwyczaj wyłapujemy naszych jeszcze w kołysce.
  -   Jak? - i jakich naszych? Tajemniczych Nefilim?
Przeszedł mnie dreszcz. Ciekawe czy był wywołany zimnem, czy chłodniejszym nawet od listopadowego powietrza strachem ślizgającym się po moim kręgosłupie.
W sumie nie wiedziałam czego się boję.  Ostatecznie uratowali mi życie,  ci cali Nefilim, Olaf i Sasza.
  -   Magia. - stwierdził Olaf krótko. - W sumie sam nigdy o tym nie rozmyślałem. Mamy specjalny oddział do tego.
  -   Do myślenia? - mruknęłam pod nosem.
  Sasza zaśmiał się krótko i szczekliwie, wyciągając rękę do klamki.
- Do szukania takich jak my. Znajdują miejsca, gdzie stężenie aury jest wyjątkowo wysokie i wysyłają tam starszych uczniów. 
I wtedy przeszliśmy przez drzwi.
Tu tez było  pusto, co mnie zdziwiło. Skoro to była szkoła, to na filmie weszłabym w sam środek tłumu nastolatków, a później uroczo wpadła pod nogi Tego Jedynego.
To miejsce było jednak spokojne. Nie wyglądało też zbytnio jak szkoła - bardziej jak lobby nowoczesnego hotelu.  Chyba się powtarzałam. Ale to było najlepsze określenie na to miejsce - nie przypominało to ani naszych zbudowanych byle jak, śmierdzących i pomalowanych graffiti bud, ani pięknych,  zbudowanych w zamkach internatów rodem z Anglii. Tu wszystko było biało-szare, czyste i kanciaste. Naprzeciwko nas pokój rozdzielał się na dwa korytarze, wzdłuż których ciągnęły się jasne drzwi. Pod ścianami przy wejściu stały metalowe ławki, nad którymi wisiały oprawione w proste, drewniane ramy obrazy, które niepokojąco  przypominały dzieła sztuki o tematyce religijnej. Zastanawiałam się czy były to oryginały.
O, mieli nawet na środku holu okrągłą ladę z sekretarką przyjaźnie machającą do moich towarzyszy. 
Cóż, tylko zwykle sekretarki raczej nie miały sztyletu za pasem, pistoletu w różowej kaburze, miecza na ścianie i krótkofalówki  zamiast interkomu.
  -   To jest prawdziwy miecz?! -   wrzasnęłam tak, że można by obudzić umarłego. Cofnęłam się trochę. To wszystko zaczynało mnie przytłaczać. Mogłam znieść porwanie przez ludzi, którzy uratowali mi życie, ale jakoś nie miałam ochoty na dalsze doświadczenia z mieczami po tym jak paręnaście godzin wcześniej próbowano mnie jednym zabić. 
  Sekretarka, nawiasem mówiąc też tak olśniewająca jak Sasza i Olaf (co wywołało u mnie uczucie niebezpiecznie  przypominające zawiść),  spojrzała się przez ramię na miecz. A później na mnie jak na idiotkę.
  -   Tak. Używam go w celach dekoracyjnych. - powiedziała z uniesionymi brwiami. Miała francuski akcent. - Przecież nic tak nie dodaje wystrojowi wyrazu jak dobry miecz.
  Spojrzałam na nią z niedowierzaniem. Chyba nie spodziewała się,  że   w to uwierzę, nawet jeśli to było to co chciałam usłyszeć.
  -   Wybacz,  Nadine, ale to ta nowa dziewczyna. Miała wczoraj zbyt bliski kontakt z bronią białą.  - Olaf uśmiechnął się do niej  tak,  jak tylko chłopcy świadomi swojej seksowności  mogą się uśmiechać. - I nie jest zbytnio przyzwyczajona do trzymania śmiercionośnych narzędzi.
  -   Och. - ten uśmiech natychmiast zmienił nastawienie Nadine. Nawet wykrzywiła usta w moją stronę, niespodziewanie miło.  A wydawała się jedzą. - Przepraszam. No dobra chłopaki, w takim razie broń na stół,  wyślę kogoś potem żeby zaniósł ją do zbrojowni. Znacie przepisy - dodała,  kiedy Olaf i Sasza skrzywili się równocześnie z niezadowoleniem malującym się na twarzy. - Trzecioklasiści jedna, stała sztuka broni, reszta nic. No dalej. 
I wyciągnęli,  sztylety spod nogawek spodni, potężne miecze będące jak dotąd w plecakach, na które nie zwróciłam uwagi, pistolety zza pasa, naboje i tłumiki z kieszeni, noże spod rękawów. Fałszywe plakietki policji z kurtek. Obserwowałam to w milczeniu, przeklinając swą głupotę. Racja. Jakoś musieli pokonać tamtego gościa. Anioła.
  -   Jesteś ślepa - powiedziałam sobie szeptem. Nie mogłam uwierzyć, że wcześniej nie zauważyłam tego żelastwa!  Niewybaczalna ignorancja.
  Teraz nie umknął mi chociaż fakt, że Sasza schował pistolet za pas z powrotem.  Ostatnia klasa. Lat osiemnaście.
  -   Po co tyle broni? - spytałam głośno.
  -   Jak to po co? - Nadine zmarszczyła idealnie wyskubane brewki. - Dla obrony.
  -   Obrony przed czym? - spytałam żałosnym głosem.
  Byłam brudna, wymęczona i głodna. Adrenalina się kończyła.  Miałam prawo do odrobiny żałosności.
Cała trójka wymieniła spojrzenia. 
             *
Nie powiedzieli mi nic.
Zaprowadzili mnie tylko do jednego z pomieszczeń w korytarzu na prawo (ręce na moich ramionach, jedna wielka, sucha i ciepła,  druga zimna jak lód i z długimi, kościstymi palcami), usadzili na biurowym krześle przed mahoniowym biurkiem i wyszli.
Wtedy się rozpłakałam.
  -   To takie beznadziejne - powiedziałam do siebie. Ostatnio jakoś często to robiłam.  Całe szczęście to był  zwykły płacz,  wywołany przeładowaniem silnymi emocjami. Przyciągnęłam więc kolana do klatki piersiowej i schowałam między nimi głowę i łkałam, łkałam, łkałam. Tam było ciemno, ale ta ciemność była bezpieczna, była mi miła,  chroniła mnie przed wszystkim i niczym. Zabawne. Ludzie od zawsze szukali światła,  a jak już je znaleźli to chowają się w  ciemności jak szaleńcy.
Zaczęłam się uspokajać.
Pokój,  w którym się znajdowałam był ładny. Jasny, trochę zagracony, pełen książek, starych, rozsiewających   zapach stęchlizny i rozkładu.  Były ustawione na regałach ze szklanymi drzwiczkami pokrywających dosłownie każdy centymetr ścian. Biurko, przed którym siedziałam, było toporne, ze złotymi płytkami na rogach i kwiecistymi zdobieniami na szufladach.  Kogokolwiek było to biuro nie był on zbyt porządny - wszędzie leżały luźne kartki papieru,  stare kubki po kawie  i książki, więcej,  więcej książek.  A później jeszcze książki. I jedna książka,  mała, niepasująca do reszty, z kolorową okładką i złotym tytułem.
I znów miałam dziesięć lat i siedziałam pod kocem z mała latareczką. Czytałam. Czytałam już dobrych pare godzin i każdy kto mnie znał, wiedziałby co to była za książka.
Cóż,  przyznaję, zaczynanie trzeci raz książki tego samego wieczoru było odrobinę szalone.
We wspomnieniu mama weszła do pokoju. Nie zdążyłam zgasić latarki; zamarłam, przyłapana na gorącym uczynku. Jednak mama tylko pokręciła lekko głową i spytała, siadając na moim łóżku:
  -   Nigdy nie nudzi ci się ta książka?
  Teraz to ja pokręciłam głową. 
-To dobrze. - Mama była śliczna: miała czerwonawe włosy, wielkie zielone oczy i pociągłą twarz. Ludzie mówili, że jesteśmy podobne. - Kiedy Cię urodziłam,  bałam się, że nie będziesz czytać i skończysz  głupia jak but.
- Moi przyjaciele nie czytają i nie są głupi. Są bardzo mądrzy - tu sie trochę na mamę zezłościłam. Jak ona mogła mówić,  że tylko ludzie którzy czytają są mądrzy?
  -   Och, wierzę, że też mają trochę oleju w głowie. - Mama sięgnęła przez łóżko i zamknęła mi książkę.  Chciałam zaprotestować: nie widziałam numeru strony!  - Po prostu trochę się ten olej różni.  Spotkasz na swojej drodze wielu ludzi, a każdy będzie miał inny olej.
  -   Na świecie nie ma tylu rodzajów  olei - zaprotestowałam. Byłam... wkurzającym stworzeniem.
  -   Ale jest tylu ludzi. I musisz otworzyć się na nich wszystkich.  - Jej uśmiech zbladł. - Nie odrzucaj ludzi z powodu inności, czy popełnionych błędów.  Nie oceniaj ich po tym jak żyją i co mają w plecaku. Ufaj przeczuciom, Gabrielo, zawsze.
To było dziwne, przyznaję. Mama czasami robiła się taka dziwna, mówiła rzeczy, które brzmiały jakby wyszły z ust jakiegoś natchnionego "wolą Boską" pielgrzyma. 
Tęskniłam za nią. 
Mruknęłam i książka zniknęła.
*
  -   O, w tym biurze jesteś!  A ja cię szukam w tym dla gości - rozlega się za mną dźwięczny, dźwięczny, niski głos,  a za nim podąża właściciel,   który jest jeszcze w drzwiach. - Co za kretyni cię tu przyprowadzili? Ach, pewnie zamknąłem drugi na klucz. Racja.
  Właściciel głosu był dość dziwną personą.
Po pierwsze, był wysoki, bardzo, bardzo wysoki - dałabym mu dwa dwadzieścia metra. Te wszystkie centymetry były masywne, muskularne, tak, że na całym ciele nie było mu widać ani grama tłuszczu.  Wyglądał jak bokser. Bokser z cudowną twarzą, która kiedy się uśmiechnęła, zdawała się rozświetlić tym cały pokój.  Był idealnie symetryczny. Ciemnoniebieskie oczy były jasne i wesołe, z ognikami migającymi na obrzeżach tęczówek. Szczęka mocna, bezwłosa, a usta, jakie on miał usta, były wąskie, lecz nie w taki jaszczurzy sposób, tylko jak usta rozciągnięte  od zbyt wielu uśmiechów. Nos miał długi i prosty. Włosy,  nie mające potrzeby skrywać kształtnych uszu, miał przystrzyżone na rekruta.
Był tak piękny, że moja reakcja była całkowicie normalna.
  - Lubisz Alicję w Krainie Czarów? - wypaliłam.
On się nie zdziwił.
  -   Niezbyt -przyznał, siadając na krześle za biurkiem i wyciągając swoje monstrualnych rozmiarów nogi. Spojrzał na mnie z zaciekawieniem. - A czemu pytasz?
Unikałam jego spojrzenia.  Nikt nie miał prawa zobaczyć moich czerwonych oczu.
  -   Uznałby pan, że zwariowałam. - powiedziałam krótko - Że jestem szurnięta.
-     Nie. - powiedział błyskawicznie. Spojrzał na mnie tymi ciemnymi oczami, młodymi i starymi, radosnymi i smutnymi, zastanawiając sie jakby lekko.  - Nie zrobię tego.
Nie znałam tego człowieka. Nie wiedziałam o nim nic.
  -   Widziałam na pana biurku książkę, która po chwili zniknęła - wskazałam na miejsce gdzie leżała. Dyrektor natychmiast przesunął rękę w tamto miejsce,  szybko, szybko jakby nie było tam powietrza, ruchem płynnym, aczkolwiek nie rozpaczliwym. Zmarszczył brwi i spojrzał się na mnie z lekkim uśmiechem.
  -   Często widzisz rzeczy, które są niewidoczne dla innych?
  -   Nie.
  -   To dobrze. Nie jesteś szurnięta. - odprężył się. Teraz to ja zmarszczyłam brwi.
  -   Ale teraz widziałam coś, czego nie ma i nie było. Czyż nie tak definiuje się szaleństwo?
  -     Tak definiuje się bycie wrażliwym na rzeczy, na które inni są obojętni. Tu na przykład – machnął znów ręką w tamtym miejscu; wzdrygnęłam się. – coś było. Coś Boskiego.
Czy on sobie ze mnie jaja robił? Nie, nie mógł być poważny. Widziałam anioła, ale to nie znaczyło, że Bóg istniał. Ktoś powiedział mi, że nie jestem szurnięta, ale to wcale tego nie oznaczało. Powiedział mi, że coś było w miejscu gdzie nie było nic, ale to wcale tego nie znaczyło. Nie można brać wszystkiego na wiarę, ale nie wszystkie fakty można akceptować od tak, prawda? Zdecydowałam się więc nie wierzyć jego słowom.
- Jak się pan nazywa? – spytałam zamiast tego.
-  Możesz nazywać mnie Amadeuszem albo Rafaelem. – uśmiechnął się jak kot z Cheshire. Kot z Cheshire.
-Ta szkoła jest twojego imienia? – uniosłam brwi, wytrącona nagle ze smutnego i niedowierzającego, i depresyjnego i wściekłego, i spanikowanego nastroju. – To trochę zadufane w sobie.
- Tak jako wyszło. Wielu szkołom nadaje się imiona na cześć aniołów.
Kiedy wstawał, żeby wyjąć coś z komody pod oknem, w mojej głowie tłukło się tylko kurwa, nie pieprz człowieku, kurwa, chyba żartujesz niezbyt ambitne słowa.
- Tutaj masz mapkę szkoły i regulamin. Wszystko czego potrzebujesz na najbliższe pare dni, ale to – Czy ty właśnie powiedziałeś, że jesteś aniołem? – ubrania naszych starych uczniów. Dostaniesz trochę pieniędzy, żeby kupić własne i ktoś z nas weźmie cię do pobliskiego miasteczka. Nie będzie tam wielkiego wyboru, ale – Czy chcesz mi powiedzieć, że nie tylko ja tu jestem szalona? im dalej się oddalisz, tym widoczniejsza będzie twoja aura, a to niebezpieczne dla nas wszystkich. Za chwilę przyśle do ciebie któregoś ze starszych uczniów, żeby cię odprowadził. – Czy może próbujesz obalić wszystko, w co nie wierzyłam? – Trafisz do pokoju 107? Od teraz zamieszkasz z dziewczyną z twojego rocznika, Anitą. Jestem pewny, że się dogadacie. – Uśmiechnął się. U ś m i e c h n ą ł   s i ę.
Czy ty myślisz, że wszystko ze mną w porządku i że mogę dzielić z kimkolwiek pokój?
- Tak – powiedziałam mechanicznie, nawet nie patrząc na kartki, które wcisnął mi w zmarzłe i spotniałe dłonie, gapiąc się w jego wielkie, piękne, straszne oczy.
·          
Regulamin był Dekalogiem.
1.       Nie będziesz miał cudzych bogów przede Mną.
2.       Nie będziesz brał imienia Pana Boga twego nadaremno.
3.       Pamiętaj, abyś dzień święty święcił.
4.       Czcij ojca swego i matkę swoją.
5.       Nie zabijaj.
6.       Nie cudzołóż.
7.       Nie kradnij.
8.       Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu.
9.       Nie pożądaj żony bliźniego twego,
10.   Ani żadnej rzeczy, która jego jest.
Przynajmniej jego wstęp. Dalej był normalny regulamin. Czytałam go, idąc korytarzami pustej szkoły. To było.. uspokajające. Twarde fakty, twarde reguły. Nic nowego. Tylko jednej strony brakowało, co było niezwykle irytujące -  czytać początek i koniec bez środka?  Tak czy nie zauważyłam, kiedy się zgubiłam. Stałam wśród wielkich ścian, próbując zidentyfikować je na mapie i  gubiłam się bardziej.
Właśnie wtedy go zobaczyłam. Poznałam. Przejrzałam.



I z tym przyjemnym akcentem postanowiłam zakończyć trochę dłuższy rozdział. Wprowadzam nową postać, yayyyy! (a raczej tak z trzy nowe, to przecież początkowe rozdziały xd)
Całusy
Serafino