- I to wszystko. Cała
historia – powiedziałam cicho, podwijając obute w srebrne glany nogi pod
siebie.
Pani magister psychologii
Elżbieta Staszkowiak zmarszczyła brwi na ten widok, ale nic nie powiedziała.
Bo i co miała zrobić? Przerzuciła więc tylko parę kartek w swoim notesiku.
Miałam nieprzyjemne wrażenie, że ma tam streszczone całe moje życie.
- Co za kretyn wpadł na
pomysł, żeby wysyłać ją na pierwszą wizytę u mnie w rocznice takiej tragedii –
mruknęła do siebie wyraźnie rozzłoszczona. To rzeczywiście było nasze pierwsze
spotkanie i rzeczywiście było w rocznicę śmierci mojej matki. Na dzień przed
moimi urodzinami. Ale tak czy siak, mój poprzedni psycholog chyba nie
poinformował jej o tym jak czuły słuch mam.
- Ludzie serca nie mają,
prawda? – spytałam się z krzywym uśmieszkiem.
Poderwała na to głowę znad
notatek.
- Co? – spytała dość głupio.
Mi także zdarzało się tak odpowiadać, jednak nienawidziłam ludzi, którzy to
robili.
- Ludzie niemający serca.
Zdarzają się coraz częściej – powiedziałam spokojnie.
Popatrzyła się na mnie jak na
wariatkę. Cóż, siedziałam na klozetce, czego się spodziewała?
- Nie miałaś tego usłyszeć – z hukiem zamknęła prawdopodobne
życie moje i innych ludzi jak ja oprawione w czarną skórę. Pochyliła się lekko
w moją stronę. – Lepiej powiedz mi jak się czujesz.
- W sensie fizycznym czy
emocjonalno-egzystencjonalnym?
- Co? – znowu to zrobiła. –
Oczywiście, że chodzi mi o twoje emocje. Jestem twoją terapeutką, nie pediatrą.
– Spojrzała się na mnie w dziwny sposób. Ostrożnie. Cóż, wyglądała na osobę
świeżo po studiach, nie mogła mieć więc wielkiego doświadczenia.
-
Zatem nie czuję się dziś jakoś szczególnie. Może jestem trochę smutniejsza.
Trochę zamyślona – śmiało spojrzałam jej w twarz. Niebieskie oczy kobiety
sondowały mnie z pewnym rodzajem współczucia. – Jednak. To tylko rocznica. To
się zdarzyło rok temu, nie dziś.
Wpatrywała
się we mnie tak uważnie jeszcze przez chwilę. Później spuściła oczy i
westchnęła lekko.
-
Wmawianie sobie takich rzeczy jest całkowicie na miejscu. Ponadto, jeżeli długo
coś sobie powtarzasz, to to staje się prawdą, wiedziałaś?
Uśmiechnęłam
się krzywo.
-
Powtarzam sobie, że gdzieś istnieje magiczna dziura prowadząca do Krainy Czarów
od dziewięciu lat, ale to jakoś nadal nie działa.
-
Co?
·
Kiedy
zbiegałam po krótkich schodkach prowadzących do budynku w którym znajdował się
gabinet, świat skąpany był już w łzach chmur.
Szare
były ulice, szare były fasady, szarzy byli ludzie. Zawsze mnie zastanawiało,
jak deszcz potrafił tak dokładnie wyssać ze wszystkiego kolory. Przecież ich
nie zmieniał, prawda? Tylko rozmywał.
Ta
szarość smuciła mnie w każdym razie tym bardziej, że do domu miałam trzy
cholerne kilometry. Dla mnie to było dużo. Do szkoły miałam dwie ulice, a do
sklepu jedną – nie sposób było się dziwić, że do nie byłam wielką entuzjastką
marszów dłuższych niż kilometrowe. Jednak nie do mojego nowego domu nie
jeździły żadne autobusy, poprawiłam więc sznurówki i ruszyłam w drogę ze
słuchawkami w uszach (pierwsza na liście – „Imagine” Johna Lennona).
Wciąż
mieszkałam w tym samym mieście, co rok temu. Najpierw wylądowałam w sierocińcu,
ale to trwało tylko pół roku. Koszmarne pół roku. A później pod swoje skrzydła wzięli
mnie Maciejewscy, przemiła, dość zamożna rodzina z córeczką(Ewką) w wieku lat
ośmiu i synkiem(Adasiem), lat cztery. Czasami myślę, że dzieciaki były po
części powodem dla którego mnie wzięli – oboje pracowali do późna, a wychodzili
wcześnie i potrzebowali kogoś, kto dzieciaki ubierze, nakarmi i odprowadzi. Ale
nie przeszkadzało mi to. To było zdecydowanie lepsze niż mieszkanie w bidulu, a
o rodzeństwie marzyłam zawsze. Ewcia i Adaś były moimi małymi skarbami.
Zadziwiające
jest, jak łatwo można się przywiązać.
Wchodząc
do domu, w nozdrza uderzył mnie zapach pieczonych ziemniaków. Nic dziwnego –
sama wstawiłam je tam przed wyjściem. Lubiłam pieczone rzeczy.
Kiedy
zdejmowałam kurtkę, do pokoju wpadła w pełnym pędzie jakaś mała istotka z
brudno-blond włosami i przytuliła się do moich nóg.
-
Gabi! - krzyknęła Ewka. Miała jakąś czarną plamkę na nosie. – Gabi, wiesz
co? Wiesz co?!
-
Nie, nie wiem co – uśmiechnęłam się do niej, po raz drugi prawdziwie szczerze
tego dnia. Ewka dopiero niedawno poszła do szkoły i codziennie pokazywała mi
coś nowego: papierowego pieska, malunek domku….
-Kotek!
-
Narysowałaś kotka?
-
Nie, nie, głupolu! Mamy kotka! Małego kotka! – pociągnęła mnie za sobą do
salonu.
W
salonie w istocie siedział mały kremowy kotek z białymi uszami. Nie wiedziałam
nawet, że koty, mogą być tak kremowe.
Salon
Maciejewskich był nie do końca w moim guście. To było wielkie, białe
pomieszczenie z przeszklonymi ścianami, wielkim telewizorem i skórzanymi,
kanciastymi pufami – wszystko od linijki. Na dodatek było tam tak pedantycznie
czysto. Aż nienaturalnie.
Wracając
do kotka, to siedział grzecznie na biało-czarnym, ociekającym wręcz nowością
posłaniu, obok lśniącej nowością miski i promieniujących nowością zabawek.
Pochylali się nad nim wszyscy Maciejewscy, nawet Agata, moja opiekunka, która
zwierząt nie lubiła.
-
Jaka płeć? – spytałam się, marszcząc brwi. Mieliśmy kiedyś kocura-przybłędę – w
jedną noc zdołał zasikać wszystkie meble. Od tego czasu średnio lubiłam koty.
Były słodkie, ale chyba tylko na obrazkach.
Jakby
w proteście na moje rozważania, kot miauknął.
-
Dziewczynka – Tomasz wyszczerzył zęby. Był tym opiekunem, którego lubiłam
bardziej, a on chyba odwzajemniał moją sympatię. – Grace.
-
Łaska? Czy to nie trochę zbyt pompatyczne imię dla kota? – skrzywiłam się.
-Co
znaczy „pompatycznie”? – zawołała Ewcia z drugiego końca pokoju.
-
To dobre imię. Chrześcijańskie –wtrąciła
Agata. Przyszły moherowy beret.
-
Ale dlaczego od razu po angielsku?
-
A wyobrażasz sobie wołać do kota „Łaska”?
Nie
wyobrażałam sobie. Ale to rzeczywiście było dobre imię.
·
Do
lekcji zasiadłam jak zwykle zbyt późno, wymęczona dzieciakami. Geografia,
rosyjski, polski…
Byłam
zadowolona z faktu, że najpierw w sierocińcu (choć były pewne problemy) a
później tutaj pozwolono mi kontynuować naukę nie tylko niemieckiego w szkole,
ale i dodatkowe zajęcia z rosyjskiego. Moi dziadkowie pochodzili z Rosji i mama
od dziecka uczyła mnie, a później wysyłała na zajęcia, tak, że obecnie mówiłam
po rosyjsku prawie perfekcyjnie. Po niemiecku też dość dobrze, płynnie.
Byłam
genialnym dzieckiem.
I
nie żartuję. Matematyka, polski, chemia, angielski… ocena niższa niż pięć
zdarzała się niezwykle rzadko. Tylko z wf-u trochę słaba byłam.
Skończyłam
zadania. Dziecinnie łatwe.
Umyłam
się wyszorowałam ząbki jak grzeczna mała, przeczytałam swa rozdziały książki.
A
później zgasiłam światło i rozpłakałam się. Skulona pod kołdrą ruda dziewczynka.
Płakałam
często. Nie każdej nocy, może dwa razy w miesiącu. To nie był też zwykły płacz-
ja się dusiłam, byłam zamknięta w kokonie, szczelnie opatulona rozpaczą.
Nienawidziłam siebie za to, lecz płakałam ciągle, nie umiałam sobie poradzić.
Zapadałam się głębiej i głębiej. Choroba ciemniała. Gniłam od środka.
Powtarzanie
sobie, że inni ludzie przeżywali gorsze tragedie i wciąż sobie radzili nie
pomagało. Wręcz przeciwnie – sprawiało, że coraz bardziej zdawałam sobie
sprawę, że to nie było dobre.
Nikt
o tym nie wiedział. Absolutnie nikt. Psycholog, przybrani rodzice, pojedynczy znajomi.
To był sekret, który miałam wziąć ze sobą do grobu, moja największa słabość,
moja pięta achillesowa.
Nie
płakałam, nie znikałam z życia tylko nocami rzecz jasna. Zwykle działo się to
wieczorem, kiedy wreszcie miałam czas, aby pomyśleć, ale czasami dotykało mnie
to w zupełnie niespodziewanych momentach. Wystarczyły małe słówka. Małe rzeczy.
Jednak
zawsze załamywałam się w samotności.
·
Jakimś
cholernym cudem następny dzień był jeszcze zimniejszy niż poprzedni. Czyli Antarktyda.
Wyszłam jak zwykle ze szkoły jako pierwsza. Nie zatrzymywałam się do rozmaitych przyjaciół, nie zostawałam na zajęciach dodatkowych, nie czekałam na autobusy. Miałam wizytę do złożenia.
W
każdy piątek chodziłam do Domu Dziecka. Była w tym jakaś ironia, bo przecież sama
jeszcze niedawno tam mieszkałam, ale odwiedzałam moich dawnych współlokatorów jako
wolontariusz – czyli po prostu zachowywałam się jakbym wciąż tam z nimi żyła.
Te dzieciaki (pięć chłopców, cztery dziewczynki) strasznie szybko się
przywiązywały.
Tym
smutniejszy był fakt, że nigdy tam nie dotarłam. Dlaczego? Bo wpadłam do
Króliczej Nory.