piątek, 31 października 2014

Rozdział pierwszy

- I to wszystko. Cała historia – powiedziałam cicho, podwijając obute w srebrne glany nogi pod siebie.
Pani magister psychologii Elżbieta Staszkowiak zmarszczyła brwi na ten widok, ale nic nie powiedziała. Bo i co miała zrobić? Przerzuciła więc tylko parę kartek w swoim notesiku. Miałam nieprzyjemne wrażenie, że ma tam streszczone całe moje życie.
- Co za kretyn wpadł na pomysł, żeby wysyłać ją na pierwszą wizytę u mnie w rocznice takiej tragedii – mruknęła do siebie wyraźnie rozzłoszczona. To rzeczywiście było nasze pierwsze spotkanie i rzeczywiście było w rocznicę śmierci mojej matki. Na dzień przed moimi urodzinami. Ale tak czy siak, mój poprzedni psycholog chyba nie poinformował jej o tym jak czuły słuch mam.
- Ludzie serca nie mają, prawda? – spytałam się z krzywym uśmieszkiem.
Poderwała na to głowę znad notatek.
- Co? – spytała dość głupio. Mi także zdarzało się tak odpowiadać, jednak nienawidziłam ludzi, którzy to robili.
- Ludzie niemający serca. Zdarzają się coraz częściej – powiedziałam spokojnie.
Popatrzyła się na mnie jak na wariatkę. Cóż, siedziałam na klozetce, czego się spodziewała?
- Nie miałaś  tego usłyszeć – z hukiem zamknęła prawdopodobne życie moje i innych ludzi jak ja oprawione w czarną skórę. Pochyliła się lekko w moją stronę. – Lepiej powiedz mi jak się czujesz.
- W sensie fizycznym czy emocjonalno-egzystencjonalnym?
- Co? – znowu to zrobiła. – Oczywiście, że chodzi mi o twoje emocje. Jestem twoją terapeutką, nie pediatrą. – Spojrzała się na mnie w dziwny sposób. Ostrożnie. Cóż, wyglądała na osobę świeżo po studiach, nie mogła mieć więc wielkiego doświadczenia.
- Zatem nie czuję się dziś jakoś szczególnie. Może jestem trochę smutniejsza. Trochę zamyślona – śmiało spojrzałam jej w twarz. Niebieskie oczy kobiety sondowały mnie z pewnym rodzajem współczucia. – Jednak. To tylko rocznica. To się zdarzyło rok temu, nie dziś.
Wpatrywała się we mnie tak uważnie jeszcze przez chwilę. Później spuściła oczy i westchnęła lekko.
- Wmawianie sobie takich rzeczy jest całkowicie na miejscu. Ponadto, jeżeli długo coś sobie powtarzasz, to to staje się prawdą, wiedziałaś?
Uśmiechnęłam się krzywo.
- Powtarzam sobie, że gdzieś istnieje magiczna dziura prowadząca do Krainy Czarów od dziewięciu lat, ale to jakoś nadal nie działa.
- Co?
·          
Kiedy zbiegałam po krótkich schodkach prowadzących do budynku w którym znajdował się gabinet, świat skąpany był już w łzach chmur.
Szare były ulice, szare były fasady, szarzy byli ludzie. Zawsze mnie zastanawiało, jak deszcz potrafił tak dokładnie wyssać ze wszystkiego kolory. Przecież ich nie zmieniał, prawda? Tylko rozmywał.
Ta szarość smuciła mnie w każdym razie tym bardziej, że do domu miałam trzy cholerne kilometry. Dla mnie to było dużo. Do szkoły miałam dwie ulice, a do sklepu jedną – nie sposób było się dziwić, że do nie byłam wielką entuzjastką marszów dłuższych niż kilometrowe. Jednak nie do mojego nowego domu nie jeździły żadne autobusy, poprawiłam więc sznurówki i ruszyłam w drogę ze słuchawkami w uszach (pierwsza na liście – „Imagine” Johna Lennona).
Wciąż mieszkałam w tym samym mieście, co rok temu. Najpierw wylądowałam w sierocińcu, ale to trwało tylko pół roku. Koszmarne pół roku. A później pod swoje skrzydła wzięli mnie Maciejewscy, przemiła, dość zamożna rodzina z córeczką(Ewką) w wieku lat ośmiu i synkiem(Adasiem), lat cztery. Czasami myślę, że dzieciaki były po części powodem dla którego mnie wzięli – oboje pracowali do późna, a wychodzili wcześnie i potrzebowali kogoś, kto dzieciaki ubierze, nakarmi i odprowadzi. Ale nie przeszkadzało mi to. To było zdecydowanie lepsze niż mieszkanie w bidulu, a o rodzeństwie marzyłam zawsze. Ewcia i Adaś były moimi małymi skarbami.
Zadziwiające jest, jak łatwo można się przywiązać.
Wchodząc do domu, w nozdrza uderzył mnie zapach pieczonych ziemniaków. Nic dziwnego – sama wstawiłam je tam przed wyjściem. Lubiłam pieczone rzeczy.
Kiedy zdejmowałam kurtkę, do pokoju wpadła w pełnym pędzie jakaś mała istotka z brudno-blond włosami i przytuliła się do moich nóg.
- Gabi!  - krzyknęła Ewka.  Miała jakąś czarną plamkę na nosie. – Gabi, wiesz co? Wiesz co?!
- Nie, nie wiem co – uśmiechnęłam się do niej, po raz drugi prawdziwie szczerze tego dnia. Ewka dopiero niedawno poszła do szkoły i codziennie pokazywała mi coś nowego: papierowego pieska, malunek domku….
-Kotek!
- Narysowałaś kotka?
- Nie, nie, głupolu! Mamy kotka! Małego kotka! – pociągnęła mnie za sobą do salonu.
W salonie w istocie siedział mały kremowy kotek z białymi uszami. Nie wiedziałam nawet, że koty, mogą być tak kremowe.
Salon Maciejewskich był nie do końca w moim guście. To było wielkie, białe pomieszczenie z przeszklonymi ścianami, wielkim telewizorem i skórzanymi, kanciastymi pufami – wszystko od linijki. Na dodatek było tam tak pedantycznie czysto. Aż nienaturalnie.
Wracając do kotka, to siedział grzecznie na biało-czarnym, ociekającym wręcz nowością posłaniu, obok lśniącej nowością miski i promieniujących nowością zabawek. Pochylali się nad nim wszyscy Maciejewscy, nawet Agata, moja opiekunka, która zwierząt nie lubiła.
- Jaka płeć? – spytałam się, marszcząc brwi. Mieliśmy kiedyś kocura-przybłędę – w jedną noc zdołał zasikać wszystkie meble. Od tego czasu średnio lubiłam koty. Były słodkie, ale chyba tylko na obrazkach.
Jakby w proteście na moje rozważania, kot miauknął.
- Dziewczynka – Tomasz wyszczerzył zęby. Był tym opiekunem, którego lubiłam bardziej, a on chyba odwzajemniał moją sympatię. – Grace.
- Łaska? Czy to nie trochę zbyt pompatyczne imię dla kota? – skrzywiłam się.
-Co znaczy „pompatycznie”? – zawołała Ewcia z drugiego końca pokoju.
- To dobre imię.  Chrześcijańskie –wtrąciła Agata. Przyszły moherowy beret.
- Ale dlaczego od razu po angielsku?
- A wyobrażasz sobie wołać do kota „Łaska”?
Nie wyobrażałam sobie. Ale to rzeczywiście było dobre imię.
·          
Do lekcji zasiadłam jak zwykle zbyt późno, wymęczona dzieciakami. Geografia, rosyjski, polski…
Byłam zadowolona z faktu, że najpierw w sierocińcu (choć były pewne problemy) a później tutaj pozwolono mi kontynuować naukę nie tylko niemieckiego w szkole, ale i dodatkowe zajęcia z rosyjskiego. Moi dziadkowie pochodzili z Rosji i mama od dziecka uczyła mnie, a później wysyłała na zajęcia, tak, że obecnie mówiłam po rosyjsku prawie perfekcyjnie. Po niemiecku też dość dobrze, płynnie.
Byłam genialnym dzieckiem.
I nie żartuję. Matematyka, polski, chemia, angielski… ocena niższa niż pięć zdarzała się niezwykle rzadko. Tylko z wf-u trochę słaba byłam.
Skończyłam zadania. Dziecinnie łatwe.
Umyłam się wyszorowałam ząbki jak grzeczna mała, przeczytałam swa rozdziały książki.
A później zgasiłam światło i rozpłakałam się. Skulona pod kołdrą ruda dziewczynka.
Płakałam często. Nie każdej nocy, może dwa razy w miesiącu. To nie był też zwykły płacz- ja się dusiłam, byłam zamknięta w kokonie, szczelnie opatulona rozpaczą. Nienawidziłam siebie za to, lecz płakałam ciągle, nie umiałam sobie poradzić. Zapadałam się głębiej i głębiej. Choroba ciemniała. Gniłam od środka.
Powtarzanie sobie, że inni ludzie przeżywali gorsze tragedie i wciąż sobie radzili nie pomagało. Wręcz przeciwnie – sprawiało, że coraz bardziej zdawałam sobie sprawę, że to nie było dobre.
Nikt o tym nie wiedział. Absolutnie nikt. Psycholog, przybrani rodzice, pojedynczy znajomi. To był sekret, który miałam wziąć ze sobą do grobu, moja największa słabość, moja pięta achillesowa.
Nie płakałam, nie znikałam z życia tylko nocami rzecz jasna. Zwykle działo się to wieczorem, kiedy wreszcie miałam czas, aby pomyśleć, ale czasami dotykało mnie to w zupełnie niespodziewanych momentach. Wystarczyły małe słówka. Małe rzeczy.
Jednak zawsze załamywałam się w samotności.
·          
Jakimś cholernym cudem następny dzień był jeszcze zimniejszy niż poprzedni. Czyli Antarktyda.
Poszłam do szkoły jak zwykle, najpierw jednak wyjątkowo gorąco pożegnana i obdarowana prezentami – wielką laurką od dzieciaków, później perfumy La petite Robe noire (Guerlain, cudowne, cudowne, cudowne) od Agaty i w końcu iPoda od Tomasza. Zbyt drogie prezenty, ale zgrywając na informatyce ulubione kawałki nie narzekałam zbytnio.
Wyszłam jak zwykle ze szkoły jako pierwsza. Nie zatrzymywałam się do rozmaitych przyjaciół, nie zostawałam na zajęciach dodatkowych, nie czekałam na autobusy. Miałam wizytę do złożenia.
W każdy piątek chodziłam do Domu Dziecka. Była w tym jakaś ironia, bo przecież sama jeszcze niedawno tam mieszkałam, ale odwiedzałam moich dawnych współlokatorów jako wolontariusz – czyli po prostu zachowywałam się jakbym wciąż tam z nimi żyła. Te dzieciaki (pięć chłopców, cztery dziewczynki) strasznie szybko się przywiązywały.

Tym smutniejszy był fakt, że nigdy tam nie dotarłam. Dlaczego? Bo wpadłam do Króliczej Nory.

3 komentarze:

  1. Wow :D
    Ale super xd
    Nie zauważyłam tam żadnych błędów, a nawet jeśli to nie za bardzo zwracam na nie uwagę, więc wiesz :D
    Niecierpliwie czekam na nowy rozdział i zapraszam do siebie :D

    http://every-angel-has-its-own-story.blogspot.com/


    OdpowiedzUsuń
  2. Znalazło się kilka literówek ;) jednak nie rażą po oczach i jedynie tak pedantyczna osoba jak ja, mogła to wychwycić. (Nieee, na moim blogu, błędy wcale nie ganiają się z przecinkami, wcaleee). Bardzo zaciekawiła mnie ta historia. Pisz dalej jak najszybciej, proszę. Nie wytrzymam długo bez nowego rozdziału.
    Prawie zapomniałam!
    Scena płaczu głównej bohaterki, napisana fenomenalnie. Chwyciła mnie za serce swoją realistycznością.
    Życzę ci wesołych Mikołajek, wielu czytelników, dużych pokładów weny i co tam jeszcze zapragniesz :)
    Pozdrawiam serdecznie, Savreen
    PS przypominam o usunięciu weryfikacji obrazkowej ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Wow. Po prostu wow. Nic dodać nic ująć. Końcówka była nieziemska <3 "Tym smutniejszy był fakt, że nigdy tam nie dotarłam. Dlaczego? Bo wpadłam do Króliczej Nory." - perfekcyjne. Historia jest nieziemsko ciekawa. Rozpacz głównej bohaterki dopracowany w każdym calu. Nie długo przeczytam następne rozdziały - nie będziesz musiała długo czekać ;)
    Be Y.
    Dziś pojawi się nowy rozdział - cienkruka.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń