Cóż, zawieszam bloga z prostej przyczyny - braku weny na tę akurat historię. Nie czuję jej po prostu. Zamierzam jednak pisać dalej, jedną historię w samotności, a drugą będzie Dramione, lecz to już w formie bloga.
Przepraszam jeżeli kogokolwiek w ten sposób zawodzę i obiecuję że kiedyś wrócę.
Serafino
Skrzydła z obsydianu
poniedziałek, 23 lutego 2015
sobota, 24 stycznia 2015
Rozdział trzeci
Kiedy
się obudziłam, było już jasno.
Na
początku się nie ruszałam w obawie przed bólem, który mógłby powrócić. Ale nie
wracał. Poruszyłam małym palcem; nie bolało.
Poruszyłam stopą; to też nie
bolało. Odważyłam się ruszyć głową: tu ciągle trochę dudniło, ale dało się
przeżyć. Okay. Żyłam i miałam się całkiem dobrze. Nie zabił mnie żaden
wariat-nudysta.
Zatem
to był najwyższy czas, aby wstać.
Chłopak
na przednim siedzeniu odwrócił głowę w momencie w którym zaczęłam się podnosić.
Nie wyglądał na wiele starszego ode mnie; mógł mieć jakieś 17, 18 lat.
Ale
był przystojny jak cholera.
Miał
długie rzęsy- to mnie w jego twarzy uderzyło na początku. Okalały one
migdałowe, jasno-czekoladowe oczy, które z kolei osadzone były pod wąskimi i
wygiętymi, ciemnymi brwiami. Usta miał jasne i wydatne, a nos długi i prosty.
Jego twarz była pociągła, jakby ptasia, a wokół niej skręciła się aureolka
krótko ściętych włosów. Ciało, na tyle
ile widziałam, miał długie i szczupłe, umięśnione w delikatny sposób. Szczęka miała
prawo opaść. Był... zachwycający.
- Dzieńdoberek
- wyszczerzył nienagannie proste i białe zęby.
Teraz mówił nienaganną polszczyzną.
Z włoskim akcentem. - Masz chyba budzik w głowie. Będziemy na miejscu
dosłownie za parę minut. - uśmiechnął się jeszcze szerzej. Ależ on miał białe
jedynki. Gapiłam się na niego jak na kretyna. - Hej, w porządku? - zmarszczył
brwi, kiedy nic nie mówiłam. - Potrafisz się w ogóle odzywać?
- Pewnie, mędrcze. Ludzie w szoku zazwyczaj
są przecież tak rozmowni. - mruknął
drugi głos. Spojrzałam w stronę chłopaka.
Jakimś
cudem był jeszcze przystojniejszy od Włoskiego Akcentu.
Ogolony
na rekruta chłopak miał twarz zwrócona do mnie profilem, zmarszczoną w
skupieniu na drodze. Był masywny, mocny nie w taki atletyczny sposób jak
pływacy na przykład, lecz bardziej jak sprinterzy. Nos miał duży, lecz prosty,
a łuki brwiowe odznaczały się mocno pod wysokim czołem. Nie widziałam jego oczu.
Zafascynował
mnie.
To
było dziwne uczucie. Ale miałam ważniejsze rzeczy na głowie.
- Co
się kurwa dzieje? - wypaliłam, brzmiąc jak jakaś płytka cizia z blokowiska.
Wysoki głos, beznadziejny tekst rodem z taniego filmu.
Ale
trudno. Spanikowałam.
- Spokojnie
- Włoski Akcent uśmiechnął się trochę przerażająco. - Dyrektor ci zaraz
wszystko wytłumaczy.
Znów gapiłam się na niego jak na debila.
-Dyrektor?-
powtórzyłam tępo. Znowu.
- Tak.
W sensie że, miejsce do którego
jedziemy można by nazwać szkołą, więc on
jest chyba dyrektorem.
- Do jakiej cholernej szkoły? - Matko z
córką, ten człowiek nic nie umiał
normalnie powiedzieć! Już czułam że go nie lubię. A byłam w szoku. Podobno.
- Tej szkoły - powiedział cicho Ruski Akcent,
po czym zatrzymał samochód i wysiadł.
Dopiero teraz się rozejrzałam.
Gmach
był wielki. Naprawdę ogromny. To był budynek tego typu, że zdecydowanie nie
wzięłabym go za szkołę - może hotel czy muzeum sztuki nowoczesnej. Wyglądał jak
wygięty wokół kolistego podjazdu statek - statek zrobiony ze stali i
szkła. Miał pięć pięter, w czym tylko dwa ostatnie miały w oknach
rolety. Wokół niego rozrzucone były na wyblakłym trawniku ławki, stoły, korty, boiska i... stanowiska łucznicze? Tak
to wyglądało.
Nie
było tam nikogo.
- Co
to za miejsce? - szepnęłam w mroźne powietrze, w przestrzeń, w pustkę. Obłoczek dymu umknął z mych ust.
- Rosja
Środkowa. Środek Niczego. Wygwizdowo. 50
kilometrów do Gdziekolwiek. - krzywo uśmiechnął się do mnie Włoski Akcent.
-Nazywam się Olaf Luce i mam przyjemność powitać cię w Akademii Nefilim im.
Rafaela Amadeusza.
·
Rzecz
jasna, moją pierwszą myślą było „Co to jest do jasnej ciasnej Nefilim?”
-
Co to jest do jasnej ciasnej Nefilim?- powiedziałam więc, wychodząc z
samochodu.
- To ci wyjaśni Dyrektor. Ja się w to nie
mieszam - powiedział Włoski Akcent aka Olaf podnosząc ręce. - Tylko bym namieszał.
- Już
to zrobiłeś - mruknął pod nosem Ruski Akcent.
Doszłam do wniosku, że średnio się lubią.
-
Uczycie się tutaj? Jak długo? - spytałam z braku lepszego zajęcia w drodze do
wielkich, metalowych drzwi.
- Ja
jedenaście lat. Sasza szesnaście. - uśmiech Olafa trochę zbladł. Melancholia
błysnęła w jego ciemnych oczach. - To dość niezwykłe, kiedy przybywa do nas
ktoś w twoim wieku. Zazwyczaj wyłapujemy
naszych jeszcze w kołysce.
- Jak?
- i jakich naszych? Tajemniczych Nefilim?
Przeszedł
mnie dreszcz. Ciekawe czy był wywołany zimnem, czy chłodniejszym nawet od
listopadowego powietrza strachem ślizgającym się po moim kręgosłupie.
W
sumie nie wiedziałam czego się boję.
Ostatecznie uratowali mi życie,
ci cali Nefilim, Olaf i Sasza.
- Magia.
- stwierdził Olaf krótko. - W sumie sam nigdy o tym nie rozmyślałem. Mamy
specjalny oddział do tego.
- Do
myślenia? - mruknęłam pod nosem.
Sasza zaśmiał się krótko i szczekliwie,
wyciągając rękę do klamki.
-
Do szukania takich jak my. Znajdują miejsca, gdzie stężenie aury jest wyjątkowo
wysokie i wysyłają tam starszych uczniów.
I
wtedy przeszliśmy przez drzwi.
Tu
tez było pusto, co mnie zdziwiło. Skoro
to była szkoła, to na filmie weszłabym w sam środek tłumu nastolatków, a
później uroczo wpadła pod nogi Tego Jedynego.
To
miejsce było jednak spokojne. Nie wyglądało też zbytnio jak szkoła - bardziej
jak lobby nowoczesnego hotelu. Chyba się
powtarzałam. Ale to było najlepsze określenie na to miejsce - nie przypominało
to ani naszych zbudowanych byle jak, śmierdzących i pomalowanych graffiti bud,
ani pięknych, zbudowanych w zamkach
internatów rodem z Anglii. Tu wszystko było biało-szare, czyste i kanciaste.
Naprzeciwko nas pokój rozdzielał się na dwa korytarze, wzdłuż których ciągnęły
się jasne drzwi. Pod ścianami przy wejściu stały metalowe ławki, nad którymi
wisiały oprawione w proste, drewniane ramy obrazy, które niepokojąco przypominały dzieła sztuki o tematyce
religijnej. Zastanawiałam się czy były to oryginały.
O,
mieli nawet na środku holu okrągłą ladę z sekretarką przyjaźnie machającą do
moich towarzyszy.
Cóż,
tylko zwykle sekretarki raczej nie miały sztyletu za pasem, pistoletu w różowej
kaburze, miecza na ścianie i krótkofalówki
zamiast interkomu.
- To
jest prawdziwy miecz?! - wrzasnęłam tak, że można by obudzić umarłego.
Cofnęłam się trochę. To wszystko zaczynało mnie przytłaczać. Mogłam znieść
porwanie przez ludzi, którzy uratowali mi życie, ale jakoś nie miałam ochoty na
dalsze doświadczenia z mieczami po tym jak paręnaście godzin wcześniej
próbowano mnie jednym zabić.
Sekretarka, nawiasem mówiąc też tak
olśniewająca jak Sasza i Olaf (co wywołało u mnie uczucie niebezpiecznie przypominające zawiść), spojrzała się przez ramię na miecz. A później
na mnie jak na idiotkę.
- Tak.
Używam go w celach dekoracyjnych. - powiedziała z uniesionymi brwiami. Miała
francuski akcent. - Przecież nic tak nie dodaje wystrojowi wyrazu jak dobry
miecz.
Spojrzałam na nią z niedowierzaniem. Chyba
nie spodziewała się, że w to uwierzę, nawet jeśli to było to co
chciałam usłyszeć.
- Wybacz, Nadine, ale to ta nowa dziewczyna. Miała
wczoraj zbyt bliski kontakt z bronią białą.
- Olaf uśmiechnął się do niej
tak, jak tylko chłopcy świadomi
swojej seksowności mogą się uśmiechać. -
I nie jest zbytnio przyzwyczajona do trzymania śmiercionośnych narzędzi.
- Och.
- ten uśmiech natychmiast zmienił nastawienie Nadine. Nawet wykrzywiła usta w
moją stronę, niespodziewanie miło. A
wydawała się jedzą. - Przepraszam. No dobra chłopaki, w takim razie broń na
stół, wyślę kogoś potem żeby zaniósł ją
do zbrojowni. Znacie przepisy - dodała,
kiedy Olaf i Sasza skrzywili się równocześnie z niezadowoleniem
malującym się na twarzy. - Trzecioklasiści jedna, stała sztuka broni, reszta
nic. No dalej.
I
wyciągnęli, sztylety spod nogawek
spodni, potężne miecze będące jak dotąd w plecakach, na które nie zwróciłam
uwagi, pistolety zza pasa, naboje i tłumiki z kieszeni, noże spod rękawów.
Fałszywe plakietki policji z kurtek. Obserwowałam to w milczeniu, przeklinając
swą głupotę. Racja. Jakoś musieli pokonać tamtego gościa. Anioła.
- Jesteś
ślepa - powiedziałam sobie szeptem. Nie mogłam uwierzyć, że wcześniej nie
zauważyłam tego żelastwa! Niewybaczalna
ignorancja.
Teraz nie umknął mi chociaż fakt, że Sasza
schował pistolet za pas z powrotem.
Ostatnia klasa. Lat osiemnaście.
- Po
co tyle broni? - spytałam głośno.
- Jak
to po co? - Nadine zmarszczyła idealnie wyskubane brewki. - Dla obrony.
- Obrony
przed czym? - spytałam żałosnym głosem.
Byłam brudna, wymęczona i głodna. Adrenalina
się kończyła. Miałam prawo do odrobiny
żałosności.
Cała
trójka wymieniła spojrzenia.
*
Nie
powiedzieli mi nic.
Zaprowadzili
mnie tylko do jednego z pomieszczeń w korytarzu na prawo (ręce na moich
ramionach, jedna wielka, sucha i ciepła,
druga zimna jak lód i z długimi, kościstymi palcami), usadzili na
biurowym krześle przed mahoniowym biurkiem i wyszli.
Wtedy
się rozpłakałam.
- To
takie beznadziejne - powiedziałam do siebie. Ostatnio jakoś często to
robiłam. Całe szczęście to był zwykły płacz,
wywołany przeładowaniem silnymi emocjami. Przyciągnęłam więc kolana do
klatki piersiowej i schowałam między nimi głowę i łkałam, łkałam, łkałam. Tam
było ciemno, ale ta ciemność była bezpieczna, była mi miła, chroniła mnie przed wszystkim i niczym. Zabawne.
Ludzie od zawsze szukali światła, a jak
już je znaleźli to chowają się w
ciemności jak szaleńcy.
Zaczęłam
się uspokajać.
Pokój, w którym się znajdowałam był ładny. Jasny,
trochę zagracony, pełen książek, starych, rozsiewających zapach stęchlizny i rozkładu. Były ustawione na regałach ze szklanymi
drzwiczkami pokrywających dosłownie każdy centymetr ścian. Biurko, przed którym
siedziałam, było toporne, ze złotymi płytkami na rogach i kwiecistymi
zdobieniami na szufladach. Kogokolwiek
było to biuro nie był on zbyt porządny - wszędzie leżały luźne kartki
papieru, stare kubki po kawie i książki, więcej, więcej książek. A później jeszcze książki. I jedna
książka, mała, niepasująca do reszty, z
kolorową okładką i złotym tytułem.
I
znów miałam dziesięć lat i siedziałam pod kocem z mała latareczką. Czytałam.
Czytałam już dobrych pare godzin i każdy kto mnie znał, wiedziałby co to była
za książka.
Cóż, przyznaję, zaczynanie trzeci raz książki tego
samego wieczoru było odrobinę szalone.
We
wspomnieniu mama weszła do pokoju. Nie zdążyłam zgasić latarki; zamarłam,
przyłapana na gorącym uczynku. Jednak mama tylko pokręciła lekko głową i
spytała, siadając na moim łóżku:
- Nigdy
nie nudzi ci się ta książka?
Teraz to ja pokręciłam głową.
-To
dobrze. - Mama była śliczna: miała czerwonawe włosy, wielkie zielone oczy i
pociągłą twarz. Ludzie mówili, że jesteśmy podobne. - Kiedy Cię urodziłam, bałam się, że nie będziesz czytać i skończysz głupia jak but.
-
Moi przyjaciele nie czytają i nie są głupi. Są bardzo mądrzy - tu sie trochę na
mamę zezłościłam. Jak ona mogła mówić,
że tylko ludzie którzy czytają są mądrzy?
- Och,
wierzę, że też mają trochę oleju w głowie. - Mama sięgnęła przez łóżko i
zamknęła mi książkę. Chciałam
zaprotestować: nie widziałam numeru strony!
- Po prostu trochę się ten olej różni.
Spotkasz na swojej drodze wielu ludzi, a każdy będzie miał inny olej.
- Na
świecie nie ma tylu rodzajów olei -
zaprotestowałam. Byłam... wkurzającym stworzeniem.
- Ale
jest tylu ludzi. I musisz otworzyć się na nich wszystkich. - Jej uśmiech zbladł. - Nie odrzucaj ludzi z
powodu inności, czy popełnionych błędów.
Nie oceniaj ich po tym jak żyją i co mają w plecaku. Ufaj przeczuciom,
Gabrielo, zawsze.
To
było dziwne, przyznaję. Mama czasami robiła się taka dziwna, mówiła rzeczy,
które brzmiały jakby wyszły z ust jakiegoś natchnionego "wolą Boską"
pielgrzyma.
Tęskniłam
za nią.
Mruknęłam
i książka zniknęła.
*
- O, w
tym biurze jesteś! A ja cię szukam w tym dla gości - rozlega się
za mną dźwięczny, dźwięczny, niski głos,
a za nim podąża właściciel,
który jest jeszcze w drzwiach. - Co za kretyni cię tu przyprowadzili?
Ach, pewnie zamknąłem drugi na klucz. Racja.
Właściciel głosu był dość dziwną personą.
Po
pierwsze, był wysoki, bardzo, bardzo wysoki - dałabym mu dwa dwadzieścia metra.
Te wszystkie centymetry były masywne, muskularne, tak, że na całym ciele nie
było mu widać ani grama tłuszczu.
Wyglądał jak bokser. Bokser z cudowną twarzą, która kiedy się
uśmiechnęła, zdawała się rozświetlić tym cały pokój. Był idealnie symetryczny. Ciemnoniebieskie oczy
były jasne i wesołe, z ognikami migającymi na obrzeżach tęczówek. Szczęka
mocna, bezwłosa, a usta, jakie on miał usta, były wąskie, lecz nie w taki
jaszczurzy sposób, tylko jak usta rozciągnięte
od zbyt wielu uśmiechów. Nos miał długi i prosty. Włosy, nie mające potrzeby skrywać kształtnych uszu,
miał przystrzyżone na rekruta.
Był
tak piękny, że moja reakcja była całkowicie normalna.
- Lubisz Alicję w Krainie Czarów? -
wypaliłam.
On
się nie zdziwił.
- Niezbyt
-przyznał, siadając na krześle za biurkiem i wyciągając swoje monstrualnych
rozmiarów nogi. Spojrzał na mnie z zaciekawieniem. - A czemu pytasz?
Unikałam
jego spojrzenia. Nikt nie miał prawa
zobaczyć moich czerwonych oczu.
- Uznałby
pan, że zwariowałam. - powiedziałam krótko - Że jestem szurnięta.
- Nie. - powiedział błyskawicznie. Spojrzał
na mnie tymi ciemnymi oczami, młodymi i starymi, radosnymi i smutnymi,
zastanawiając sie jakby lekko. - Nie
zrobię tego.
Nie
znałam tego człowieka. Nie wiedziałam o nim nic.
- Widziałam
na pana biurku książkę, która po chwili zniknęła - wskazałam na miejsce gdzie
leżała. Dyrektor natychmiast przesunął rękę w tamto miejsce, szybko, szybko jakby nie było tam powietrza,
ruchem płynnym, aczkolwiek nie rozpaczliwym. Zmarszczył brwi i spojrzał się na
mnie z lekkim uśmiechem.
- Często
widzisz rzeczy, które są niewidoczne dla innych?
- Nie.
- To
dobrze. Nie jesteś szurnięta. - odprężył się. Teraz to ja zmarszczyłam brwi.
- Ale
teraz widziałam coś, czego nie ma i nie było. Czyż nie tak definiuje się szaleństwo?
- Tak definiuje się bycie wrażliwym na rzeczy,
na które inni są obojętni. Tu na przykład – machnął znów ręką w tamtym miejscu;
wzdrygnęłam się. – coś było. Coś Boskiego.
Czy on sobie ze mnie jaja robił? Nie, nie mógł być poważny. Widziałam
anioła, ale to nie znaczyło, że Bóg istniał. Ktoś powiedział mi, że nie jestem szurnięta,
ale to wcale tego nie oznaczało. Powiedział mi, że coś było w miejscu gdzie nie
było nic, ale to wcale tego nie znaczyło. Nie można brać wszystkiego na wiarę,
ale nie wszystkie fakty można akceptować od tak, prawda? Zdecydowałam się więc
nie wierzyć jego słowom.
- Jak się pan nazywa? – spytałam zamiast tego.
- Możesz nazywać mnie
Amadeuszem albo Rafaelem. – uśmiechnął się jak kot z Cheshire. Kot z Cheshire.
-Ta szkoła jest twojego imienia? – uniosłam brwi, wytrącona
nagle ze smutnego i niedowierzającego, i depresyjnego i wściekłego, i
spanikowanego nastroju. – To trochę zadufane w sobie.
- Tak jako wyszło. Wielu szkołom nadaje się imiona na cześć
aniołów.
Kiedy wstawał, żeby wyjąć coś z komody pod oknem, w mojej
głowie tłukło się tylko kurwa, nie pieprz
człowieku, kurwa, chyba żartujesz niezbyt ambitne słowa.
- Tutaj masz mapkę szkoły i regulamin. Wszystko czego
potrzebujesz na najbliższe pare dni, ale to – Czy ty właśnie powiedziałeś, że jesteś aniołem? – ubrania naszych
starych uczniów. Dostaniesz trochę pieniędzy, żeby kupić własne i ktoś z nas
weźmie cię do pobliskiego miasteczka. Nie będzie tam wielkiego wyboru, ale – Czy chcesz mi powiedzieć, że nie tylko ja tu
jestem szalona? im dalej się oddalisz, tym widoczniejsza będzie twoja aura,
a to niebezpieczne dla nas wszystkich. Za chwilę przyśle do ciebie któregoś ze
starszych uczniów, żeby cię odprowadził. –
Czy może próbujesz obalić wszystko, w co nie wierzyłam? – Trafisz do pokoju
107? Od teraz zamieszkasz z dziewczyną z twojego rocznika, Anitą. Jestem pewny,
że się dogadacie. – Uśmiechnął się. U ś m i e c h n ą ł s i ę.
Czy ty myślisz, że
wszystko ze mną w porządku i że mogę dzielić z kimkolwiek pokój?
- Tak – powiedziałam mechanicznie, nawet nie patrząc na
kartki, które wcisnął mi w zmarzłe i spotniałe dłonie, gapiąc się w jego wielkie,
piękne, straszne oczy.
·
Regulamin był
Dekalogiem.
1. Nie będziesz miał cudzych bogów przede Mną.
2. Nie będziesz brał imienia Pana Boga twego
nadaremno.
3. Pamiętaj, abyś dzień święty święcił.
4. Czcij ojca swego i matkę swoją.
5. Nie zabijaj.
6. Nie cudzołóż.
7. Nie kradnij.
8. Nie mów fałszywego świadectwa przeciw
bliźniemu swemu.
9. Nie pożądaj żony bliźniego twego,
10. Ani żadnej rzeczy, która jego jest.
Przynajmniej
jego wstęp. Dalej był normalny regulamin. Czytałam go, idąc korytarzami pustej
szkoły. To było.. uspokajające. Twarde fakty, twarde reguły. Nic nowego. Tylko
jednej strony brakowało, co było niezwykle irytujące - czytać początek i koniec bez środka? Tak czy nie zauważyłam, kiedy się zgubiłam.
Stałam wśród wielkich ścian, próbując zidentyfikować je na mapie i gubiłam się bardziej.
Właśnie wtedy
go zobaczyłam. Poznałam. Przejrzałam.
I z tym przyjemnym akcentem postanowiłam zakończyć trochę dłuższy rozdział. Wprowadzam nową postać, yayyyy! (a raczej tak z trzy nowe, to przecież początkowe rozdziały xd)
Całusy
Serafino
sobota, 13 grudnia 2014
Rozdział drugi
No
i beznadziejne dość było, że to nawet nie byłą królicza nora.
Po
prostu szłam ulicą, ptaszki śpiewały, samochody warczały, ludzie się śmiali i
puuuf, zapadłam się pod ziemię.
Przyznaję, nie spodziewałam się tego. Aż tak
gruba nie byłam. A tu nagle, stawiając
nogę na białym pasku zebry, poleciałam na łeb, na szyję – w dół.
-
Cholera – szepnęłam do samej siebie, mrugając gwałtownie powiekami. Oczy
zamknięte – ciemność. Oczy otwarte – ciemność.
Powoli
wstałam, czując jak drobne kamyczki wbijające mi się mi się w nogi pomimo
grubego materiału czarno-białych rajstop. Pod palcami też czułam kamyki. To
miejsce było… płaskie, gładkie, ale jakby z kawałkami żwirku i innych rzeczy.
Byłam w jaskini? Pomacałam naokoło. Moja torba była tuż obok mnie, a zatem
miałam też zapalniczkę. Nie paliłam, rzecz jasna. Przestałam już, ale nawyk
noszenia przy sobie zapalniczki pozostał.
Światełko zapłonęło i jakby za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki, w mojej głowie też.
Skoro
zapadła się pode mną ziemia, to czy nie powinno być światła nade mną?
Poruszam
głową do góry. Nic. Ciemność widzę. Sklepienie musi być tak daleko, że światło
tam nawet nie dociera.
Co,
u diaska, się ze mną działo?
Halucynacje.
To muszą być halucynacje, powiedziałam sobie twardo w myślach, siadając z
powrotem na podłodze – tym razem ostrożniej, bo do całodniowego bólu głowy
dołączył teraz ból w biodrze. Zwariowałaś, Gabrielo Cecedit, albo po prostu
śnisz i módl się żeby to było to drugie.
Nie
żebym była szczególnie religijna. Przestałam w Niego wierzyć w dniu śmierci
mojej matki.
Ale
jakaś, jakaś dziecięca część mnie tak bardzo pragnęła w niego wierzyć i
pojawiała się za każdym razem kiedy się bałam. A teraz bałam się, bałam się i
nic nie rozumiałam. Fantastyka? Nigdy
nie byłam jej wielką fanką. Zazwyczaj to traktowałam ją jako coś dla
dzieci. Ale jak inaczej skatalogować
nastolatkę, która zapadła się pod ziemię przez dziurę której nie ma?
Dobra.
Musiałam myśleć. Włączyć szare komórki. Jak się stąd wydostać?
Komórka
odpadała. Zasięgu pod ziemią zwykle się nie znajdzie. Wołać? Cóż, mało
prawdopodobne było, że ktoś mnie usłyszy. Iść przed siebie? Jeszcze skręcę nogę
w tych ciemnościach. Lub kark. Choć w sumie bohaterkom książek nigdy się to nie
zdarzało, prawda? A ja w sumie byłam aktualnie jak bohaterka bardzo głupiej
książki dla nastolatków.
Chociaż
wpadłam przez wyimaginowaną dziurę, to w końcu nie byłam jak Alicja. U mnie to
chyba jednak nie był sen.
Dlatego
westchnęłam i znów ruszyłam tyłek z miejsca. Nic nie rozumiałam co się działo,
a mojemu mózgowi chyba umykała jakaś ważna sprawa, ale co miałam zrobić? Dziura
w suficie się chyba znowu nie otworzy?
Szłam
powoli, przy chłodnej, zaskakująco gładkiej ścianie. Miejscami była pokryta
jakimś nalotem, czasami spływała po niej woda, ale przez większość czasu była gładka jak wypolerowany marmur. Kiedyś musiało być
tu podziemne źródło – teraz wygasłe. Jeszcze raz zadałam sobie pytanie jak ja
tu do jasnej ciasnej trafiłam. Jeszcze raz nie otrzymałam odpowiedzi.
Wspomniałam
już że się bałam?
Nie
wiem ile dokładnie zajął mi ten spacer. Dziesięć minut? Pół godziny? Ból głowy
przedłużał wszystko. Komórka padła, na odtwarzaczu ciągle próbowałam rozgryźć
ustawienia. Cholerne prawa Murphy’ego.
Tak
czy siak, przede mną nagle wyrosło jezioro. Na początku myślałam że to kałuża i
nawet nie zniżyłam zapalniczki, aby zobaczyć co jest dalej, ale kiedy woda
sięgnęła mi do połowy łydek, cofnęłam się.
Dobra,
powinnam w takim razie zawrócić.
Tylko
że kiedy się obróciłam wpadłam w jeszcze
głębszą wodę.
-
Co u diabła? – wyszeptałam znów sama do siebie. Nie. Nie. To nie miało po prostu racji bytu. Przed
chwilą była tam skała! Plaska, najzwyklejsza w świecie skała! Pochyliłam się i
w słabym świetle płomyka poszukałam kamyka. Nie było ich tu wiele. Wybrałam
największy i rzuciłam go daleko, najmocniej jak potrafiłam.
Wydał
plusk, kiedy zapadł się w wodę wiele metrów dalej.
Z
lewej woda, z prawej woda. Z tyłu, z przodu woda. Czyli pode mną była wyspa.
Utknęłam na cholernej, magicznej wyspie.
·
Z
kłopotu wymyślenia, jak ja się miałam stamtąd niby wydostać wybawiło mnie
światełko.
Serio,
światełko. Pojawiło się znikąd.
Moją
pierwszą myślą, kiedy je zobaczyłam, była scena z Gdzie jest Nemo. Bezbronne
rybki w głębinach widzą światełko, podpływają do niego z nadzieją, jednak na
końcu czają się tylko ostre zębiska jak u strzygi.
Dlatego
właśnie nie poszłam w stronę światełka.
Nie
było jakieś szczególnie mocne. W zasadzie to było bardziej rodzajem poświaty
wokół jakiejś kropki. Nie wiem. Było za daleko. Ale wcale, a wcale mi się nie
podobało – no bo proszę, byłam zamknięta w jakiś (nie używajmy słowa na m)
dziwny sposób w jaskini, gdzie poziom wody zmieniał się jak nastrój dziewczyny
z okresem.
Z
drugiej strony, zakładając, że nie śniłam, mogłam uderzyć się w głowę i mieć
zwidy oraz urojenia, a to światełko to mógł być robotnik pracujący w tym
tunelu. Prawda?
No
i uznając, że przecież nic się już gorszego nie może stać, zawołałam.
Błąd.
-
Halo? – krzyk odbił się od wody, od ścian. Tysiące Gabriel unisono zawołało z
przerażeniem.
Światełko
zaczęło się przybliżać. To ja dziękuję. Nic się nie nauczyłam z horrorów?
Postąpiłam
krok w tył. Sucho. Drugi. Sucho. Trzeci. Przemoczone kostki. Może bieg nie był
zbyt dobrym pomysłem. Poza tym, ktokolwiek to był, pewnie i tak biegał szybciej
ode mnie. Wszyscy biegali szybciej ode mnie.
Więc
czekałam.
To
nie było łatwe. Wydawało mi się to
cholernie trudne; stać. Nic nie robić. Zaprzeczyć instynktom, oprzeć się
potrzebie ucieczki, przekonać samą siebie, że pływanie w tych warunkach nie
jest najlepszym pomysłem. Czekać. Być bezsilną, być bezbronną.
I
czekałam, a światło się przybliżało.
Nie
trwało to długo (naprawdę, nie mówię o tym jak ciągnęło się to w mojej głowie)
aż zobaczyłam jego kształt. Wysokiego mężczyzny, atletycznie zbudowanego.
(Idącego
w moją stronę.)
Był
dumny. To było widać ze sposobu w jaki chodził, był dumny jak cholera. Nosił się lekko, jak pan tego świata, jak
ktoś lepszy. Ciało, sądząc po zarysie, miał zbudowane jak rzeźby Michała
Anioła… choć jeszcze piękniej.
Zbliżył
się jeszcze i widziałam więcej szczegółów.
Prosty
nos. Wąskie, jasne oczy. Usta pełne, lecz wykrzywione w grymasie. Długie do
łopatek, pszeniczno-złote fale włosów. Mocna linia szczęki. Szerokie
barki. Ciało greckiego boga.
Był
nagi. Był srogi. Był piękny.
Na
plecach miał skrzydła, a w ręku miecz.
Patrzyłam,
zmrożona. Podziwiałam i krzyczałam w mojej głowie. W życiu nie widziałam równie cudownej istoty –
blask bijący od mężczyzny był absolutnie
zasłużony. On był… och, dech zapierał. Ale w taki… artystyczny? sposób. Mam na
myśli to, że nawet nie absorbowała mnie jego męskość, studiowałam tylko jego
twarz, jego ciało, podziwiając krzywizny i proste linie. Podziwiając go. To
wypełniło całe moje myśli.
Cudowny, cudowny, cudowny…
Anioł.
Ale
one nie istniały. Dziwne. Zaraz. One nie istniały. A jednak go widziałam. A
chłód w kostkach mówił, że to nie był sen. Zatem co się działo? Zmarszczyłam
brwi. To było trudne, tak bardzo trudne, poruszały się jakby były kłodami w
bagnie.
-
Co.. – wycharczałam. Słowa. Nawet one wychodziły z trudem. Usta nie chciały się
poruszać.
Byłam
zahipnotyzowana. A on miał miecz. I skrzydła.
Choć
przyznaję, to miecz wyrwał mnie z transu. Cóż, do mojego ospałego mózgu dotarła
wiadomość o śmiertelnym zagrożeniu. Nie na co dzień widzi się nagiego anioła z
obusiecznym ostrzem w dłoni.
Więc
obróciłam się i uciekłam
Co ciekawe, woda zniknęła, więc biegło mi się
łatwiej. To znaczy, wtedy jeszcze o tym nie myślałam. Biegłam z instynktem. Tylko że on natychmiast
zaczął biec za mną.
Korytarze
były ciemne. Czarne wręcz, a co za tym idzie, biegłam jeszcze gorzej niż
zwykle. Choć przyznaję, że i tak dość szybko – niebywałe, co adrenalina potrafi
zrobić z człowiekiem. I biegłam, biegła, biegłam w ciszy, zakłócanej tylko moim
ciężkim oddechem i tupotem mych stóp. On nie wydawał dźwięków; co jakiś czas
tylko słyszałam delikatne uderzenie bosej stopy o kamień. Pogrywał ze mną. Nie
miałam pojęcia dlaczego „boska istota” która nie istniała miałaby na celu
granie ze mną w dziwne gierki, a później zabicie mnie, ale o tym też wtedy nie
myślałam.
A
później upadłam. Moja głowa eksplodowała. Światła zatańczyły mi przed oczami,
miliony, miliardy dźwięków, kolorów, ból, ból, ból.
Tonęłam.
I
nad moją głową coś świstało, błyskało, zataczało, rozmazywało, kręciło.
Postacie. Trzy? Bez sensu. I głosy? Męskie.
Utonęłam.
·
- Nie obudzi się
przez najbliższe parę godzin. Mówię ci
człowieku, nie ma sensu próbować jej budzić. Tylko ją przestraszysz.
Znałam ten głos.
Ale skąd? Słyszałam go niedawno. Bardzo niedawno.
- Jest wyczerpana. Musimy dać jej spać, bo ten skurczybyk łatwo nie
opuści. Sam wiesz
jacy oni są. Nie poddają się.
Racja, wyczerpana
byłam. W zasadzie to nie mogłam sobie przypomnieć dlaczego, ani skąd tak
strasznie boli mnie głowa i kości, i wszystko, ale to chyba nie miało
większego znaczenia. Bolało. I koniec,
filozofia mojej opiekunki.
Bardziej zajmowało
mnie to, gdzie byłam. Strasznie tu
trzęsło jakoś. I panował dziwny zapach mieszaniny męskiego potu, dezodorantu i
kawy. I to któraś musiała być z mlekiem.
Uwielbiałam latte
tak na marginesie.
-A potrafisz sobie wyobrazić szok, który przeżyje jak się obudzi? Stary,
ona nie jest do końca jak my. Wychowała się inaczej.
Nie rozumiałam.
Po czym miałam
przeżyć szok? Poszukałam w pamięci jakieś przyczyny dla szoku. Nic. Poszłam do
szkoły, wyszłam ze szkoły, szłam do domu dziecka i...
O cholera.
Głowa nie bolała
mnie już jak wtedy, ale wciąż miałam wrażenie, że wbijane mam w głowę tysiące
szpilek. Ciało. Co z nim było? Spróbowałam poruszać nogą - mogłam. Ale ja dziękuję, jak to bolało! Wydałam z siebie dziwny dźwięk. Na skraju
mojego pola widzenia cos poruszyło się szybko.
- Ona się budzi? - zapytał ten sam głos co
wcześniej. Był definitywnie na krawędzi głosu chłopięcego i męskiego, silnie
zabarwiony pewnością siebie.
-Skąd mam wiedzieć? Nie mogę się odwrócić -
burknął drugi głos. Ten już był zdecydowanie męski i mocno zirytowany.
-Ma zamknięte oczy. Ale przysiągłbym że się
odezwała - przez chwilę nic nie mówił. - Jak myślisz? Jaka ona jest?
-Skąd mam wiedzieć? - powtórzył mu drugi głos, teraz jeszcze
bardziej wkurzony. - nie znamy jej.
Czy on
mówił po angielsku z rosyjskim akcentem? Zabawne, nie wychwyciłam tego na
początku. Ten drugi też mówił po angielsku, ale z jakimś innym akcentem.
Włoskim? Jak mnie bolała głowa. Ludzie
tutaj nie mówili po angielsku z rosyjskim ani włoskim akcentem.
Dobra. Pierwsze
co powinnam się zorientować to gdzie byłam. Byłam w samochodzie. Idiotka.
Proste. Dobra, dlaczego tu byłam? Przecież skończyłam na byciu mordowana przez
nagiego anioła. Jeżeli założyć że był
prawdziwy. Nie ważne. Dlaczego tu
byłam? Ktoś mnie musiał uratować, lub
anioł zaniechał zabicia mnie. Cóż. Czyli matematycznie rzecz biorąc miałam
dziewicę w opresji + niewytłumaczalny ratunek = dziewczyną siedzącą w
samochodzie jakiś dwóch facetów. X to dwaj faceci, piąteczka z plusem.
Może to był
najwyższy czas aby otworzyć oczy szerzej i przestać się domyślać.
Najpierw była
tylko ciemność. Czerń. Później z
ciemności zaczęły wyłaniać się kształty. I nagle stała się jasność: tunel.
Obrazy. Głośne dźwięki. Nie, jak to...
kluło. Skuliłam się, zaciskając gwałtownie powieki, odcinając się od tego
światła, bólu. Znów była ciemność.
Uniosłam ręce do uszu, odcinając się od tych ostrych dźwięków.
- Teraz na pewno się poruszyła. - rozległ się
głos chłopaka.
- Powtarzam: To nie miałoby sensu. Mówiłem
ci. Nie budzą się wcześniej niż po 15 godzinach. Minęło tylko jedenaście.
Spałam jedenaście godzin?!
- A i tak zwykle trwa to dłużej.
- Ciało już jej się zmieniło.
- Ciało to nie wszystko, żółtodziobie.
- To niby co jeszcze?
- Serce. Umysł. Skład krwi. Cała tkanka.
- Nigdy mnie jeszcze nie zastanawiano jak to
jest biologicznie możliwe.
- Biologicznie niemożliwe.
No super.
Utonęłam.
Myślałam żeby dodać do tego rozdziału coś jeszcze, ale... jednak nie. Krótki, długi czas oczekiwania -jestem fatalną bloggerką. Ale przynajmniej mam nadzieję, że się wam spodoba i ż e zrozumiecie akcję :D Na razie nie do końca jasno wszystko, zacznie się wyjaśniać jednak już w następnym rozdziale :)
Kisses, Serafino.
piątek, 31 października 2014
Rozdział pierwszy
- I to wszystko. Cała
historia – powiedziałam cicho, podwijając obute w srebrne glany nogi pod
siebie.
Pani magister psychologii
Elżbieta Staszkowiak zmarszczyła brwi na ten widok, ale nic nie powiedziała.
Bo i co miała zrobić? Przerzuciła więc tylko parę kartek w swoim notesiku.
Miałam nieprzyjemne wrażenie, że ma tam streszczone całe moje życie.
- Co za kretyn wpadł na
pomysł, żeby wysyłać ją na pierwszą wizytę u mnie w rocznice takiej tragedii –
mruknęła do siebie wyraźnie rozzłoszczona. To rzeczywiście było nasze pierwsze
spotkanie i rzeczywiście było w rocznicę śmierci mojej matki. Na dzień przed
moimi urodzinami. Ale tak czy siak, mój poprzedni psycholog chyba nie
poinformował jej o tym jak czuły słuch mam.
- Ludzie serca nie mają,
prawda? – spytałam się z krzywym uśmieszkiem.
Poderwała na to głowę znad
notatek.
- Co? – spytała dość głupio.
Mi także zdarzało się tak odpowiadać, jednak nienawidziłam ludzi, którzy to
robili.
- Ludzie niemający serca.
Zdarzają się coraz częściej – powiedziałam spokojnie.
Popatrzyła się na mnie jak na
wariatkę. Cóż, siedziałam na klozetce, czego się spodziewała?
- Nie miałaś tego usłyszeć – z hukiem zamknęła prawdopodobne
życie moje i innych ludzi jak ja oprawione w czarną skórę. Pochyliła się lekko
w moją stronę. – Lepiej powiedz mi jak się czujesz.
- W sensie fizycznym czy
emocjonalno-egzystencjonalnym?
- Co? – znowu to zrobiła. –
Oczywiście, że chodzi mi o twoje emocje. Jestem twoją terapeutką, nie pediatrą.
– Spojrzała się na mnie w dziwny sposób. Ostrożnie. Cóż, wyglądała na osobę
świeżo po studiach, nie mogła mieć więc wielkiego doświadczenia.
-
Zatem nie czuję się dziś jakoś szczególnie. Może jestem trochę smutniejsza.
Trochę zamyślona – śmiało spojrzałam jej w twarz. Niebieskie oczy kobiety
sondowały mnie z pewnym rodzajem współczucia. – Jednak. To tylko rocznica. To
się zdarzyło rok temu, nie dziś.
Wpatrywała
się we mnie tak uważnie jeszcze przez chwilę. Później spuściła oczy i
westchnęła lekko.
-
Wmawianie sobie takich rzeczy jest całkowicie na miejscu. Ponadto, jeżeli długo
coś sobie powtarzasz, to to staje się prawdą, wiedziałaś?
Uśmiechnęłam
się krzywo.
-
Powtarzam sobie, że gdzieś istnieje magiczna dziura prowadząca do Krainy Czarów
od dziewięciu lat, ale to jakoś nadal nie działa.
-
Co?
·
Kiedy
zbiegałam po krótkich schodkach prowadzących do budynku w którym znajdował się
gabinet, świat skąpany był już w łzach chmur.
Szare
były ulice, szare były fasady, szarzy byli ludzie. Zawsze mnie zastanawiało,
jak deszcz potrafił tak dokładnie wyssać ze wszystkiego kolory. Przecież ich
nie zmieniał, prawda? Tylko rozmywał.
Ta
szarość smuciła mnie w każdym razie tym bardziej, że do domu miałam trzy
cholerne kilometry. Dla mnie to było dużo. Do szkoły miałam dwie ulice, a do
sklepu jedną – nie sposób było się dziwić, że do nie byłam wielką entuzjastką
marszów dłuższych niż kilometrowe. Jednak nie do mojego nowego domu nie
jeździły żadne autobusy, poprawiłam więc sznurówki i ruszyłam w drogę ze
słuchawkami w uszach (pierwsza na liście – „Imagine” Johna Lennona).
Wciąż
mieszkałam w tym samym mieście, co rok temu. Najpierw wylądowałam w sierocińcu,
ale to trwało tylko pół roku. Koszmarne pół roku. A później pod swoje skrzydła wzięli
mnie Maciejewscy, przemiła, dość zamożna rodzina z córeczką(Ewką) w wieku lat
ośmiu i synkiem(Adasiem), lat cztery. Czasami myślę, że dzieciaki były po
części powodem dla którego mnie wzięli – oboje pracowali do późna, a wychodzili
wcześnie i potrzebowali kogoś, kto dzieciaki ubierze, nakarmi i odprowadzi. Ale
nie przeszkadzało mi to. To było zdecydowanie lepsze niż mieszkanie w bidulu, a
o rodzeństwie marzyłam zawsze. Ewcia i Adaś były moimi małymi skarbami.
Zadziwiające
jest, jak łatwo można się przywiązać.
Wchodząc
do domu, w nozdrza uderzył mnie zapach pieczonych ziemniaków. Nic dziwnego –
sama wstawiłam je tam przed wyjściem. Lubiłam pieczone rzeczy.
Kiedy
zdejmowałam kurtkę, do pokoju wpadła w pełnym pędzie jakaś mała istotka z
brudno-blond włosami i przytuliła się do moich nóg.
-
Gabi! - krzyknęła Ewka. Miała jakąś czarną plamkę na nosie. – Gabi, wiesz
co? Wiesz co?!
-
Nie, nie wiem co – uśmiechnęłam się do niej, po raz drugi prawdziwie szczerze
tego dnia. Ewka dopiero niedawno poszła do szkoły i codziennie pokazywała mi
coś nowego: papierowego pieska, malunek domku….
-Kotek!
-
Narysowałaś kotka?
-
Nie, nie, głupolu! Mamy kotka! Małego kotka! – pociągnęła mnie za sobą do
salonu.
W
salonie w istocie siedział mały kremowy kotek z białymi uszami. Nie wiedziałam
nawet, że koty, mogą być tak kremowe.
Salon
Maciejewskich był nie do końca w moim guście. To było wielkie, białe
pomieszczenie z przeszklonymi ścianami, wielkim telewizorem i skórzanymi,
kanciastymi pufami – wszystko od linijki. Na dodatek było tam tak pedantycznie
czysto. Aż nienaturalnie.
Wracając
do kotka, to siedział grzecznie na biało-czarnym, ociekającym wręcz nowością
posłaniu, obok lśniącej nowością miski i promieniujących nowością zabawek.
Pochylali się nad nim wszyscy Maciejewscy, nawet Agata, moja opiekunka, która
zwierząt nie lubiła.
-
Jaka płeć? – spytałam się, marszcząc brwi. Mieliśmy kiedyś kocura-przybłędę – w
jedną noc zdołał zasikać wszystkie meble. Od tego czasu średnio lubiłam koty.
Były słodkie, ale chyba tylko na obrazkach.
Jakby
w proteście na moje rozważania, kot miauknął.
-
Dziewczynka – Tomasz wyszczerzył zęby. Był tym opiekunem, którego lubiłam
bardziej, a on chyba odwzajemniał moją sympatię. – Grace.
-
Łaska? Czy to nie trochę zbyt pompatyczne imię dla kota? – skrzywiłam się.
-Co
znaczy „pompatycznie”? – zawołała Ewcia z drugiego końca pokoju.
-
To dobre imię. Chrześcijańskie –wtrąciła
Agata. Przyszły moherowy beret.
-
Ale dlaczego od razu po angielsku?
-
A wyobrażasz sobie wołać do kota „Łaska”?
Nie
wyobrażałam sobie. Ale to rzeczywiście było dobre imię.
·
Do
lekcji zasiadłam jak zwykle zbyt późno, wymęczona dzieciakami. Geografia,
rosyjski, polski…
Byłam
zadowolona z faktu, że najpierw w sierocińcu (choć były pewne problemy) a
później tutaj pozwolono mi kontynuować naukę nie tylko niemieckiego w szkole,
ale i dodatkowe zajęcia z rosyjskiego. Moi dziadkowie pochodzili z Rosji i mama
od dziecka uczyła mnie, a później wysyłała na zajęcia, tak, że obecnie mówiłam
po rosyjsku prawie perfekcyjnie. Po niemiecku też dość dobrze, płynnie.
Byłam
genialnym dzieckiem.
I
nie żartuję. Matematyka, polski, chemia, angielski… ocena niższa niż pięć
zdarzała się niezwykle rzadko. Tylko z wf-u trochę słaba byłam.
Skończyłam
zadania. Dziecinnie łatwe.
Umyłam
się wyszorowałam ząbki jak grzeczna mała, przeczytałam swa rozdziały książki.
A
później zgasiłam światło i rozpłakałam się. Skulona pod kołdrą ruda dziewczynka.
Płakałam
często. Nie każdej nocy, może dwa razy w miesiącu. To nie był też zwykły płacz-
ja się dusiłam, byłam zamknięta w kokonie, szczelnie opatulona rozpaczą.
Nienawidziłam siebie za to, lecz płakałam ciągle, nie umiałam sobie poradzić.
Zapadałam się głębiej i głębiej. Choroba ciemniała. Gniłam od środka.
Powtarzanie
sobie, że inni ludzie przeżywali gorsze tragedie i wciąż sobie radzili nie
pomagało. Wręcz przeciwnie – sprawiało, że coraz bardziej zdawałam sobie
sprawę, że to nie było dobre.
Nikt
o tym nie wiedział. Absolutnie nikt. Psycholog, przybrani rodzice, pojedynczy znajomi.
To był sekret, który miałam wziąć ze sobą do grobu, moja największa słabość,
moja pięta achillesowa.
Nie
płakałam, nie znikałam z życia tylko nocami rzecz jasna. Zwykle działo się to
wieczorem, kiedy wreszcie miałam czas, aby pomyśleć, ale czasami dotykało mnie
to w zupełnie niespodziewanych momentach. Wystarczyły małe słówka. Małe rzeczy.
Jednak
zawsze załamywałam się w samotności.
·
Jakimś
cholernym cudem następny dzień był jeszcze zimniejszy niż poprzedni. Czyli Antarktyda.
Wyszłam jak zwykle ze szkoły jako pierwsza. Nie zatrzymywałam się do rozmaitych przyjaciół, nie zostawałam na zajęciach dodatkowych, nie czekałam na autobusy. Miałam wizytę do złożenia.
W
każdy piątek chodziłam do Domu Dziecka. Była w tym jakaś ironia, bo przecież sama
jeszcze niedawno tam mieszkałam, ale odwiedzałam moich dawnych współlokatorów jako
wolontariusz – czyli po prostu zachowywałam się jakbym wciąż tam z nimi żyła.
Te dzieciaki (pięć chłopców, cztery dziewczynki) strasznie szybko się
przywiązywały.
Tym
smutniejszy był fakt, że nigdy tam nie dotarłam. Dlaczego? Bo wpadłam do
Króliczej Nory.
sobota, 4 października 2014
Prolog
Dokładnie rok
wcześniej.
Od zawsze chciałam wpaść do
króliczej nory.
Od kiedy tylko usłyszałam wyśnioną
historię Alicji, siedząc jeszcze na kolanach mamy, pakowałam moje dziecięce
nóżki w każdą napotkaną dziurę, nieważne czy wykopaną przez królika, czy
zwykłego psa. Wciąż pamiętam mój zawód, gdy po raz pierwszy z wielu nie
zapadłam się magicznym sposobem pod ziemię, wciąż siedziałam na mokrej,
pachnącej wiosną trawie. Rozpłakałam się wtedy. Nie dbałam o to, że cała ta
historia była tylko snem, bajką. Dla
mnie była boleśnie prawdziwa.
Nadal jest.
Więc kiedy jak zwykle wracałam
wtedy ze szkoły i spostrzegłam nową dziurę w przydrożnym zaniedbanym parku to natychmiast
podeszłam do niej i włożyłam moje stopy, najpierw lewą, potem prawą i usiadłam.
Nic się nie stało. Wielkie zaskoczenie. Westchnęłam z lekkim smutkiem, ale
siedziałam jeszcze chwilę na zimnej ziemi.
Pamiętam, że obok mnie
przeszła jakaś kobieta. W średnim wieku, średniej piękności, średniej budowy.
Popatrzyła się na mnie jak na wariatkę.
Cóż, nie dziwię jej się. Widziała piętnastolatkę w podróbkach martensów
i żółto-zielonym płaszczu do kostek siedzącą
w płytkiej dziurze w ziemi. Teraz uśmiecham się sama do siebie na tę
myśl: czy to nie świetny początek scenariusza? Muszę to kiedyś wykorzystać.
Komórka zadzwoniła mi w
kieszeni.
- Już idę – powiedziałam,
wstając i otrzepując tył płaszcza z ziemi. Od razu pomyślałam, że mama pewnie
już świruje gdzie jestem. Nie mogłam spóźnić się o pięć minut, żeby nie chciała już
wysyłać psów gończych, albo lepiej, ogarów prosto z piekieł.
- A gdzie? Miałyśmy się
gdzieś spotkać? – w słuchawce odezwał się chrobocząco-zdziwiony głos Magdy,
najbliższej mi osoby w klasie. Nie przyjaciółki, bo na to miano trzeba
zapracować, a w tym mieście mieszkałyśmy wtedy dopiero trzy miesiące. Ale
polubiłam ją, trzeba było to przyznać.
Łatwo zawierałam nowe
znajomości – kiedy zmienia się szkołę praktycznie co semestr, masz dwa wyjścia
– wziąć się w garść i próbować wkręcić się do jakiejś paczki, lub po prostu
zostać outsiderem na resztę pobytu w szkole.
- Nie. Myślałam, że to moja
matka. Czego chcesz? – odpowiedziałam, obierając kierunek domu, chociaż to nie
mama dzwoniła. W sumie to było dziwne. Zwykle dzwoniła już jak przechodziłam
koło parku albo chociaż wysyłała wiadomość.
- Jestem właśnie w lumpie
przy Mickiewicza i znalazłam totalnie odjechaną bluzkę, taką fioletową, wiązaną
pod szyją, ale brakuje jej obszycia na dole. Dałabyś radę to przyszyć?
Uśmiechnęłam się znów lekko.
Poza pisaniem i oglądaniem sztuk lubię robić jeszcze jedną rzecz – szyć, a
raczej przerabiać stare ubrania. Czasami kończą jako kostiumy teatralne,
czasami jako drobne przysługi dla znajomych, rzecz jasna za drobną opłatą –
skądś muszę brać pieniądze na autorskie projekty.
Tak jak od zawsze szukałam
dziury królika, tak zawsze szyłam. W każdym mieście do którego się
przeprowadzałyśmy, mama najpierw wypakowywała swoje garnki i przyprawy – od
zawsze kochała gotować – a ja mój szkicownik z projektami, ołówki zwykle miałam
we włosach. Są świetnie do podtrzymywania koków.
- Pewnie. Jeżeli chcesz ją na
tę imprezę do Kaśki to mogę ją jeszcze trochę podrasować.
- Tak, żeby Albert zwrócił na
mnie uwagę? – jej głos odrobinę się ożywił. W tle zaśmiała się jakaś
dziewczyna.
- I nie tylko on – zaśmiałam
się, przeskakując nad jakąś kałuża. Do domu zostały mi tylko z trzy ulice. A
może mama czekała na linię? – Słuchaj Magda, muszę kończyć, dochodzę zaraz do
domu.
- Cześć! Przyniosę ci ją
jutro! – i rozłączyła się, wybuchając śmiechem w odpowiedzi na czyiś komentarz
w tle. Zgrana paczka przyjaciół znająca się od lat.
Przyniosła ją na drugi dzień,
ale ja nigdy jej nie odebrałam.
Podeszłam do brudnej klatki
schodowej, przetrząsając po drodze moją wyświechtaną torbę moro w poszukiwaniu
kluczy. Mieszkanie, trzecia klatka, trzecie piętro, trzecie drzwi, nie było
zbyt wielkie, a blok niezbyt czysty, ale zaczynałam się powoli do niego
przyzwyczajać. I tak pewnie nie zostaniemy tu długo. Praca malarki ciągnęła
mamę po Polsce, zawsze w inna stronę. Co ciekawe, ludziom podobały się pejzaże
pól, które mijali na co dzień, malunki latarni do których mieli tylko pare
przecznic. Nigdy nie mogłam tego zrozumieć. Ale kupowali też inne prace mamy, portrety na
przykład.
Można by też się zastanowić
po co od razu się przeprowadzać, ale lubiłyśmy to obie. Życie w ciągłym ruchu,
dwie kasztanowłose przyjaciółki wędrujące przez świat.
Rozmyślałam o tym wspinając
się po schodach. N i e n a w i d z i ł a m schodów. Nie żebym była specjalnie
gruba czy leniwa. Ja po prostu
sportowcem nie byłam, choć sam sport (od czasu do czasu) lubiłam.
Wchodząc przez drzwi, mojego
nosa dobiegł dziwny zapach. Metaliczny, można by rzec. Może mama myła garnki? Płyn do szczególnych
zabrudzeń miał podobny, nieprzyjemny zapach.
- Mamo? – zawołałam,
odkładając torbę pod wieszakami na ubrania. Nie odpowiedziała.
Najpierw weszłam do kuchni,
aby sprawdzić, czy to detergent do mycia garnków był źródłem zapachu. Nie,
wszystkie garnki stały na swoich miejscach, czyste i suche w szafkach. Wzięłam sobie wtedy jabłko i poszłam jej
szukać. Chwilę to zajęło. Zajrzałam do obu naszych sypialni, do toalety,
jeszcze raz do kuchni, na korytarz. Mama nie wychodziła nigdy zanim ja
wracałam. Nigdy.
Skończyłam jeść jabłko zanim
ją znalazłam. Byłam już wtedy naprawdę
przerażona. Moja mama nigdy się ze mną nie rozstawała, nienawidziła spuszczać
mnie z oczu choć na minutę.
Weszłam jeszcze raz do jej
pokoju. Był tam jak zwykle bałagan, nigdy nie nauczyła się sprzątać swoich
rzeczy od razu – zresztą ja też nie. To był tak czy siak typowo pokój artystki:
niedojedzone obiady na talerzach, plamy farby na podłodze i coś, co mnie
zdziwiło – plamy farby na szafie. To znaczy, wtedy myślałam że to plamy farby.
A to była krew.
Moja mama leżała martwa w
szafie z poderżniętym gardłem.
No to zaczynamy!
Nowy blog! Ach, czuję ten powiew świeżości!
Kiedyś pisałam Dramione - część z was zna mnie pewnie z mojego starego bloga. Ale już więcej nie będę bazować na czyjejś twórczości, to już nie fanfiction. Ta książka, pierwsza część planowanej przeze mnie Trylogii Skrzydeł, będzie czymś wymyślonym w całości przeze mnie. Hope you'll like it!
Krótki opis, taki jakby mógłby znaleźć się z tyłu książki:
Czasami nawet po roku nie możesz się po czymś otrząsnąć. Czasami zdarzają się takie rzeczy, że twoje życie obraca się o 180 stopni.
Mnie się to przytrafiło. Ale to jeszcze nie było to. Moje życie miało obrócić się raz jeszcze.
Nazywam się Gabriela Cecidit i wpadłam do króliczej nory.
Zapraszam do książki.
Subskrybuj:
Posty (Atom)